AKTUALNOŚCI

A miało być do śmiechu

Spektakl Jarosława Mikołajewskiego „Aleja Zasłużonych” w reżyserii Dariusza Starczewskiego mógł być komediową farsą, ale nie był. Mógł stać się poważnym dramatem, bo przecież istotne problemy środowiska literackiego wybrzmiewały w dialogach aktorów. I też nic z tego. Odnoszę wrażenie, jakby nie było jasno sprecyzowanego pomysłu na tę sztukę. Temat przedstawienia od razu wywołuje uśmiech, jednak stwarza też oczekiwania. Znana i zasłużona poetka (Monika Niemczyk), laureatka ważnych honorowych nagród, pod pretekstem, że nie będzie stać jej męża (Dariusz Starczewski) na zorganizowanie pogrzebu po jej śmierci, czyni kroki, by już za życia załatwić sobie pochówek na koszt państwa, miejsce w alei zasłużonych, w sąsiedztwie Tuwima i Kapuścińskiego.

Ona jest liberalnym pięknoduchem, mąż – zasadniczy (dyplomów i poezji do garnka nie włożysz – powtarza często), także w sprawach religii. Ona odwiedza karykaturalnego urzędnika cmentarza (Paweł Sanakiewicz), byłego policjanta, tęskniącego do czasów generała – wiadomo którego. Na umieszczonych w meblościance monitorach pokazywany jest ważny warszawski pogrzeb – prawdopodobnie ks. kardynała Stefana Wyszyńskiego z maja 1981 roku, w którym uczestniczą tłumy, dostojnicy kościelni i państwowi. Urzędnikowi cmentarnemu nazwisko poetki nic nie mówi, ale zachwyca go fraza z wiersza i obiecuje, że zrobi wszystko, by miejsce w alei zasłużonych otrzymała, choć to nie od niego zależy.

Odesłana do ministerstwa kultury, spotyka tam niezrównoważoną emocjonalnie urzędniczkę, niespełnioną poetkę (Lidia Olszak),  która z frywolnej dziewczynki szybko zmienia się w bezduszną biurokratkę. Nazwisko poetki jest jej obce, jednak utwór muzyczny będący hitem jej pokolenia, do którego słowa napisała poetka pod pseudonimem (bo to wstyd takie utwory pisać) zjednuje jej przychylność.

W końcu odwiedza Mamunię (Anna Rokita), by pochwalić się obiecanym miejscem w Alei Zasłużonych. Mamunia na pierwszy rzut oka młodsza jest o niejedną dekadę od swej córki (chyba, że to rozmowa z nieżyjącą matką). Rokita chwilami gra młodą, szalejącą w tańcu dziewczynę, chwilami rzeczywiście z trudem poruszającą się staruszkę, o drżących rękach i głosie.

Przedstawienie kończy zupełnie abstrakcyjna scena: dwa czarne króliki z bajki o Pinokiu, kogo mają przestraszyć? Powinno być śmiesznie. A tu – ani śmiać się, ani płakać. Szkoda, bo chyba spalono przekaz interesującego obrazu problemów środowisk twórczych w polskiej rzeczywistości ostatnich dekad.

Integralna w spektaklu muzyka (Mateusz Kobiałka) oddzielała tajemniczymi „dżinglami” poszczególne sceny. Nie sądzę, by miały one przenosić akcję w czasie, choć odwiedzenie przez poetkę zastanawiająco młodej Mamuni, czy oglądanie przez cmentarnego urzędnika relacji z pogrzebu w 1981 roku musi zastanowić.

Wszystko odbywa się w ascetycznej scenografia (Urszula Szczernicka). To kilka mebli na kółkach (krzesło, stół, meblościanka, fotel), ustawianych przez aktorów w zależności od potrzeb akcji, co daje im właściwie duże możliwości, nie do końca wykorzystane. A jeśli już – jak w przypadku ministerialnej urzędniczki (taniec z krzesłem, albo totumfackość zwieńczona wyjęciem buteleczki z segregatora), to szybko wygaszane. Chyba szkoda, bo spontaniczność buduje – często samoistnie – akcję, a wszelkie usztywnienia mają raczej destruktywny charakter – jak brak powietrza wygasza ogień. Taki wygaszony opuszczałem salę teatralną.  Niestety, ta wizyta w Teatrze Bagatela –mnie rozczarowała.

Janusz M. Paluch