Przedstawiamy 25 finalistów konkursu Portrety 2021
Część 2

Kandydat - Konkurs Portrety 2021

Jan P. Matuszyński (reżyseria)

Żeby nie było śladów

Film fabularny, barwny, 160 min, rok produkcji: 2021, produkcja: Aurum Film, Polska

Grzegorz Przemyk, sprawa Grzegorza Przemyka, odżyła za sprawą wybitnego reportażu Cezarego Łazarewicza. Przygotowany z pietyzmem przez Jana P. Matuszyńskiego, będący adaptacją pracy reportera (autorką scenariusza jest Kaja Krawczyk-Wnuk) film to produkcja wysokobudżetowa, staranna, bogata w znaczenia. Scenograficzna dbałość o detale, osobowości aktorskie nawet w najmniejszych epizodach, to wszystko pracuje na ostateczny kształt. Oto rekonstrukcja reportażu Łazarewicza, ale także rekonstrukcja świata przedstawionego – jesteśmy zanurzeni głęboko w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. To są wnętrza, kostiumy, przedmioty. Najważniejsza jest jednak sama opowieść, rzecz o popękanej historii, o zakłamaniu siebie i zakłamywaniu prawdy. O kłamstwie. Te mechanizmy są odwieczne, dotyczą nie tylko Polski oczywiście. A w tle antyczne i biblijne odniesienia.
Przy czym dramat Matuszyńskiego jest równolegle mocnym kinem obyczajowym z wyraziście zarysowanym tłem historycznym. W gwiazdorskiej obsadzie wyróżnia się Tomasz Ziętek w roli Jurka Popiela, jednak dla mnie największym objawieniem filmu jest Sandra Korzeniak jako Barbara Sadowska. Jestem fanem aktorstwa Sandry, odkąd zobaczyłem ją w dwóch przedstawieniach dyplomowych: Kto się boi Virginii Woolf w reżyserii Jana Peszka oraz w Letnikach Gorkiego pod opieką reżyserską Krystiana Lupy. Już wtedy była olśniewająca, inna, odrębna. Zachowała tę unikatową pozycję w teatrze. Rola w Żeby nie było śladów jest pierwszym filmowym spełnieniem Sandry Korzeniak. Sadowska w wykonaniu Korzeniak staje się przejmującą bohaterką naszych czasów. Ani ze śpiżu, ani ze stali. Jest rozedrgana, niepewna, błądząca, zadająca rany – największe jednak sobie. Wielkość takich postaci, ich unikatowość wynika właśnie z paroksyzmów małości, z kompleksów.
Boję się monolitów, nie wierzę im, ale Sadowskiej uwierzyłem, Sandrze uwierzyłem. Poniosła największą stratę. W wierszu Totem pisała: „Odwyknę kiedyś aż do końca / od siebie ciebie ich / porozrzucana z dnia na dzień (…) A iść / to po drodze i nagroda jest / któraś rozpięta boleść”. Ból. Znała to uczucie. Ból rozpaczy, ból euforii. I ból istnienia.

(Łukasz Maciejewski)

Kandydat - Konkurs Portrety 2021

Jan P. Matuszyński (reżyseria)

Czerwony śnieg na Etnie

Czarne, Wołowiec 2021

Jarosław Mikołajewski i Paweł Smoleński doskonale wiedzą, że na Sycylii życie bywa słodkie i gorzkie, ale właśnie dzięki temu smakuje najwyraziściej. I o tym właśnie jest ich książka Czerwony śnieg na Etnie.
Są takie miejsca, które od razu przychodzą na myśl, kiedy ma się ochotę uciec przed całym światem. Dla mnie i dla moich przyjaciół od lat takim miejscem jest Sycylia, wyspa, która kusi jedynym w swoim rodzaju błękitem nieba i szafirem otaczającego ją morza. Ale nie jestem pewna, czy tak naprawdę pociąga nas jedynie jej pocztówkowa uroda, która zresztą bywa dyskusyjna, szczególnie gdy wjedziemy w jej głąb, gdzie można spotkać jedynie spaloną słońcem, porośniętą rachitycznymi oliwkami ziemię. W Sycylii chodzi o coś więcej – o ekscytującą, zawikłaną historię, która daje znać o sobie nawet wtedy, gdy delektujemy się tu pysznym cannoli czy równie słodkim winem marsala.
I właśnie te kontrasty przyciągnęły tu Jarosława Mikołajewskiego i Pawła Smoleńskiego, pisarzy, z których każdy poznawał to miejsce na swój sposób, filtrował je przez własną, poetycką i reporterską wrażliwość, by następnie dać temu wyraz w znakomitej książce Czerwony śnieg na Etnie. Czytając ją, wyruszymy do Cefalu, by wgapiać się w wiszącą nad miastem skałę, dotrzemy do źródła Aretuzy w Syrakuzach, przemierzymy targ rybny w Palermo, siądziemy na placu w Taorminie, popijając migdałowe wino, a z depresyjnością Katanii powalczymy za pomocą piersi św. Agaty o smaku ricotty, biszkopta i masy migdałowej. A kiedy zrobi nam się za słodko, autorzy zabiorą nas do więzienia na poetyckie spotkanie albo uświadomią, jak w dalszym ciągu działa tu Cosa Nostra pobierająca haracze od właścicieli sklepików, restauracji czy sprzedających bransoletki imigrantów. To ekscytująca wyprawa, dzięki której poznajemy słodko-gorzki smak życia.

(Magda Huzarska-Szumiec)

Kandydat - Konkurs Portrety 2021

Piotr Oczko

Pocztówka z Mokum. 21 opowieści o Holandii

Znak, Kraków 2021

Kapitalna książka! Pochłonąłem ją w jeden dzień, bo nie mogłem przestać czytać. I nie jest to żaden płatny blurb, naprawdę tak było. Piotr Oczko potrafił życiową fascynację Holandią sprzedać w cyklu esejów na tyle atrakcyjnie, że każdy, kto to przeczyta, natychmiast zechce pojechać do krainy wiatraków, tulipanów, obrazów, kafelek i mioteł. Na wszystkim tym autor zna się jak mało kto, a w dodatku umie o tym pisać w iście uwodzicielskiej formie.
Portret Holandii w Pocztówce z Mokum jest wielokrotny i niebanalny. Oczko nie pisze przewodnika turystycznego, a jeśli już, to zaraz na początku turyście stawia wysoko poprzeczkę, każąc mu najpierw dobrze zapoznać się z holenderskim malarstwem.
Czytanie dzieł sztuki przez Oczkę to klasa sama dla siebie. Myślałem, że Martwa natura z wędzidłem Zbigniewa Herberta załatwiła ten temat w polskim eseju, a tu figa. Oczko zaczyna od hołdów dla poety, by potem skrupulatnie prostować jego błędy i przeinaczenia, ustanawiając dla czytelników coś w rodzaju nowego standardu wiedzy o sztuce flamandzkiej.
Właśnie – flamandzkiej, niderlandzkiej czy holenderskiej? Od tych rozróżnień w ogóle trzeba zacząć, żeby ruszyć z miejsca. Dalej idzie historia holenderskiego kolonializmu, mitologia wiatraków i tulipanów (wcale nie taka, jak ją opisał Zbigniew Herbert!) i kultura maniakalnego sprzątania (mistyka miotły i teologia ścierki). Szczególnie urokliwe są rozdziały o sztuce użytkowej Holendrów, zdobionej zdjęciem kuchni autora, wypełnionej po sufit biało-niebieskimi naczyniami (byłem, widziałem – powala!).
Złożoność holenderskiego portretu tkwi także w niejednoznacznych emocjach. Oczko darzy Holandię nieskrywaną miłością, co rusz jednak wydobywa jej ułomności, obsesje, zbrodnicze skłonności pod płaszczykiem mieszczańskiej moralności. I snuje fantazje o niezrealizowanej emigracji oraz niemożliwym szczęściu, ponieważ Pocztówka z Mokum jest także książką poruszająco osobistą.
Mokum to żydowska nazwa Amsterdamu. Wysłana stamtąd do nas przez Piotra Oczkę piękna pocztówka obramowana jest ciemną winietą. Nie ma doskonale czystych, nieskażonych miejsc, są tylko nasze o nich sny. Co nie zmienia faktu, że pocztówka jest naprawdę piękna.

(Krzysztof Zajas)

Kandydat - Konkurs Portrety 2021

Grzegorz Piątek

Niezniszczalny. Bohdan Pniewski – architekt salonu i władzy

Filtry, Warszawa 2021

Grzegorz Piątek dał się już poznać jako znakomity krytyk architektury, kurator wystaw architektonicznych, a także autor monografii Stefana Starzyńskiego (Sanator: kariera Stefana Starzyńskiego, Warszawa 2016) oraz Warszawy w odbudowie (Najlepsze miasto świata, Warszawa 2020). Kolejna książka, poświęcona jednemu z najwybitniejszych polskich architektów, zdaje się naturalnie wynikać z poprzednich. Jakby wyrosła na ich kwerendach obejmujących przedwojenną i powojenną Warszawę. W tych dwóch epokach bowiem realizuje się dzieło Bohdana Pniewskiego zwane popularnie „pniewszczyzną”, którego smak zna każdy, kto choć raz przechadzał się po wnętrzach Teatru Wielkiego w Warszawie, zadzierając głowę w podziwie.
Młodym architektom lektury tej nie polecam. Mogą nabrać niezdrowego przekonania, że ich zawód gwarantuje kasę, zaszczyty i nietykalność, a architekt to człowiek, którego wszyscy potrzebują i każdy się boi. Pozostałym czytelnikom polecam jak najbardziej, ponieważ Bohdan Pniewski taki właśnie był: miał kasę i zaszczyty, z władzą (jedną i drugą) żył za pan brat, wszyscy go potrzebowali i trochę się bali. W sanacyjnej Warszawie kierował Instytutem Propagandy Sztuki i uprawiał architekturę „państwowotwórczą” (skrzyżowanie konstruktywizmu z faszystowskim monumentalizmem – zobacz siedzibę Sądów Grodzkich przy Alei Solidarności), przebudowywał pałac Brühla na siedzibę ministra Józefa Becka i zarazem projektował Świątynię Opatrzności Bożej (wygląda trochę jak zamek Wodza Nazgûli z Władcy Pierścieni). Po wojnie odbudowywał budynki Sejmu na Wiejskiej i postawił Operę Narodową oraz Teatr Wielki. Nieraz idąc Świętokrzyską do hotelu Gromada, zaglądałem na dziedziniec Narodowego Banku Polskiego i zastanawiałem się, kto to takie coś wymyśla i jeszcze potem buduje. A to on. Obydwa, i NBP, i Gromadę przy placu Powstańców Warszawy.
Ktoś go nazwał „Matejką architektury”, ponieważ doskonale umiał połączyć zalety sztuki nowoczesnej z oczekiwaniami zbiorowości. Był jednocześnie modernistą i populistą, twórcą ambitnym i skwapliwym zleceniobiorcą, niezależnym mistrzem i klientem władzy.
Książka ma dwie fantastyczne zalety. Po pierwsze, czytając dzieje losów architekta, czytamy przedwojenną i powojenną historię miasta. Nie taką z podręczników czy przewodników turystycznych, ale tę wewnętrzną, intymną, dziejącą się w nieustannym tworzeniu, nie w gotowym trwaniu. Po drugie, Grzegorz Piątek wciąga nas w pasjonującą opowieść, której po biografii miejskiego architekta wcale byśmy się nie spodziewali.

(Krzysztof Zajas)

Kandydat - Konkurs Portrety 2021

Michał Przeperski

Mieczysław F. Rakowski. Biografia polityczna

IPN, Warszawa 2021

Tygodnik „Polityka”, mimo że powołany do życia po przełomie Października 1956 roku, nie od razu zyskał zaufanie czytelników. Nie pomogło w tym choćby zamknięcie przez komunistyczne władze potencjalnego konkurenta – tygodnika „Po prostu” – symbolu tamtej „odwilży” skupiającego postępową awangardę ówczesnego dziennikarstwa.
Dopiero na przełomie lat 50. i 60. „Polityka” stała się poważnym, poczytnym tytułem. Było to niewątpliwą zasługą Mieczysława F. Rakowskiego, mianowanego redaktorem naczelnym. To prawda, wszystko to działo się w ciasnych realiach politycznych PRL-u. Ale nie ma wątpliwości, że pierwszy poważny zakręt – Marzec 1968 roku – naczelny pokonał dzielnie, utrzymując przy życiu niewygodne już wtedy dla władzy pismo. Co najważniejsze, wraz z zespołem redakcyjnym, w którym brylowali dziennikarze pochodzenia uznawanego za niesłuszne.
Rakowski kierował „Polityką” niemal 35 lat. Z powodzeniem. Utożsamiany z jego osobą tygodnik, który z założenia miał być intelektualnym zapleczem wiodącej partii, stał się lewicowo-liberalnym, opiniotwórczym pismem. Odejście z redakcji do prawdziwej polityki nie było darem losu i okazało się biletem w jedną stronę. Tak trzeba to nazwać. U kresu tej podróży, na końcowej stacji – jako ostatni I Sekretarz PZPR – Rakowski wypowiedział historyczne zdanie, kończące XI Zjazd: „Sztandar wyprowadzić!”.
O tym wszystkim przeczytać można w biografii dziennikarza i zarazem dygnitarza PRL-u pióra Michała Przeperskiego. Opowieści poprowadzonej obiektywnie, wartko i lekko, ze znawstwem przedmiotu, przy wykorzystaniu dostępnych źródeł. Jej wydane zawdzięczamy warszawskiemu oddziałowi IPN, co należy podkreślić. Jak dotąd bowiem instytucja ta nie rozpieszczała czytelników złaknionych poznać szersze – bo wcale nie czarno-białe –
spektrum niełatwej polskiej historii.
Rakowski był człowiekiem z awansu społecznego. Trafił na czas, który pomagał zaistnieć takim jak on. Ale tu niezbędna była też praca i łut szczęścia. I on to szczęście miał. Nawet dziś, po latach, jego współpracownicy uważają, że był człowiekiem przyzwoitym. O ile ta cecha miała jakiekolwiek znaczenie w tamtym systemie. Do tego, aby piąć się coraz wyżej po szczeblach kariery, zapewne nie…

(Krzysztof Jakubowski)

Kandydat - Konkurs Portrety 2021

Wilhelm Sasnal

Taki pejzaż

Wystawa Muzeum Polin w Warszawie, 17.06.2021–10.01.2022

Ta wystawa to odkrywanie we współczesnym polskim krajobrazie nieprzepracowanych lęków, które tkwią w nas od czasów Zagłady.
Srebrne, delikatnie falujące kawałki cienkiej blachy położonej na wszystkich ścianach, kosmiczna przestrzeń wciągająca widza do środka zanim jeszcze spojrzy na obrazy. Wchodząc na wystawę prac Wilhelma Sasnala w Muzeum Polin, czujemy, jakbyśmy się przenieśli do innej czasoprzestrzeni. Dopiero po chwili wzrok przyciągają dzieła artysty, które przez entourage wystawy stają się jeszcze bardziej realne, wyostrzone, w efekcie oddziałują z podwójną siłą. Tym mocniej, im sami jesteśmy w stanie odkryć ich nie zawsze wypowiedziane wprost znaczenia, rozwinąć paletę osobistych skojarzeń, krążących wokół tematu Zagłady i pamięci lub nie-pamięci o największej tragedii XX wieku.
Tak jest choćby z obrazem Las. Do jego namalowania zainspirował Sasnala film Shoah Claude’a Lanzmanna, w którym ofiary Holocaustu dają świadectwo tego, co przeżyły. Widzimy tu malutkie postacie na tle gęstego, niepokojąco zielonego lasu, w którym mogli kryć się Żydzi. To powoduje, że nawet bezpiecznie wyglądający krajobraz zaczyna budzić lęk. Podobne wrażenie robi płótno zatytułowane Kraków – Warszawa, na którym z perspektywy okna jadącego pociągu widać mężczyznę palącego na polu ognisko. Niby nic takiego, ale jakoś dziwnie na myśl przyszedł mi dym, który niegdyś ulatywał z kominów krematoryjnych.
Bowiem na większości pokazywanych na wystawie obrazów przeszłość wchodzi w dialog z teraźniejszością. Bo czym innym jest praca Pierwszy stycznia przedstawiająca żonę malarza Ankę Sasnal patrzącą przez okno samochodu na muzeum Auschwitz czy bardziej dosłowny Strach, na którym litery składające się na to słowo odbijają się w mętnej, ponurej wodzie, przywodząc na myśl książkę Jana Tomasza Grossa. Zresztą sam malarz przywołał historyka w jednym z wywiadów, odpowiadając na pytanie, dlaczego temat Zagłady jest dla niego tak ważny: „Jest on istotny z jakiegoś nieświadomego poczucia braku, który trudno zdefiniować. A może z poczucia winy, jaką, będąc wychowanym w tradycji chrześcijańskiej Polakiem, noszę. Żydowskimi tematami nie zainteresowałem się na pewno z sentymentu, bardziej z własnej troski. I teraz jest mi łatwiej, bo wiele tematów przerobiłem i je nazwałem”. Jan Tomasz Gross ma rację, mówiąc: „Polacy powinni to załatwić dla siebie, nie dla kogoś”. I właśnie o tym jest ta wystawa.

(Magda Huzarska-Szumiec)

Kandydat - Konkurs Portrety 2021

Łukasz Tomasz Sroka, Mateusz Sroka

Polskie korzenie Izraela. Wprowadzenie do tematu. Wybór źródeł (wydanie II zmienione i poszerzone)

Austeria, Kraków–Budapeszt–Syrakuzy 2021

W leżącej na krańcach II RP wsi Wiszniewo urodził się Szimon Peres, jeden z najwybitniejszych polityków państwa Izrael (jego prezydent i premier) – w 1994 roku uhonorowany pokojowym Noblem za dialog z Palestyńczykami. W Brześciu dzieciństwo spędził inny laureat Nobla – premier Menachem Begin. Z kolei urodzonemu w Jarosławiu Arie Szaronowi sam Ben Gurion, jeden z Ojców Założycieli Izraela, zlecił opracowanie planów osadnictwa i infrastruktury komunalnej całego Kraju (jak Żydzi mówią o swoim państwie). A pochodzącego z Suwałk Pinchasa Sapira nazwano tam z czasem „ojcem izraelskiej gospodarki”. Polskie korzenie mieli także twórca Filharmonii Izraela Bronisław Huberman, rektor Wyższej Szkoły Dziennikarskiej w Tel Awiwie Roman Frister, narodowy bohater gen. Awigdor „Janusz” Ben-Gal, Josef Naor – pionier wojny elektronicznej czy prof. Eliezer Sukiennik, który w 1947 roku zdobył dla Kraju zwoje z Morze Martwego.
Listę taką można ciągnąć długo, bo i wpływ, jaki Żydzi o polskich korzeniach wywarli na powstanie, rozwój (a i przetrwanie) państwa Izrael, jest znaczący – i to w każdej dziedzinie: od polityki przez gospodarkę po poezję.
Dwóch badaczy spędziło niezliczoną ilość godzin w archiwach polskich, izraelskich, austriackich i lwowskich, by dowiedzieć się jak najwięcej o ludziach, którzy odegrali ważną rolę w historii syjonizmu i powstania Państwa Izrael. Z kolei inne źródła: pamiętniki, wywiady, a także utwory poetyckie nadają historycznej analizie wymiar emocjonalny. W monumentalnej monografii znaleźć można także opis niuansów idei syjonistycznej, migracji polskich Żydów do Erec Izrael i meandrów relacji żydowsko-polskich.

(Krzysztof Burnetko)

Kandydat - Konkurs Portrety 2021

Katarzyna Surmiak-Domańska

Czystka

Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021

Gdy sięgałem po Czystkę, czułem niepokój. Tytuł niesie bowiem niepokojące konotacje kojarzące się z czystkami politycznymi i etnicznymi. Nie myliłem się…
Autorka, znana reporterka, przez wybuch pandemii zmierzyła się z osobistą książką. Napisała rzecz o skomplikowanych dziejach swej wywodzącej się z Kresów rodziny.
Pretekstem było odzyskanie pamięci o babci Franciszce. Zmarła w szpitalu psychiatrycznym na Opolszczyźnie na krótko przed narodzinami autorki. Książka zamieniła się w swoiste śledztwo genealogiczne. Łączyła ułamki tragicznych opowieści o Surmiakach z Wołynia znalezione w różnych źródłach z zasłyszanymi rodzinnymi historiami.
Kres sielanki kresowej nastąpił 17 września 1939 roku wraz z wkroczeniem Sowietów na teren wschodniej Polski. To początek dramatu, którego apogeum przyszło wraz z ukraińskimi czystkami etnicznymi wymierzonymi w Polaków. Dzieciństwo jej ojca kończy się, gdy ojciec trafia na przymusowe roboty do Niemiec, ukraińska kula zabija ciocię Rózię, a babcia Franciszka traci poczucie rzeczywistości i cała odpowiedzialność za rodzinę, matkę i młodsze rodzeństwo, spada na jej, wówczas kilkunastoletniego, ojca. Po 1945 roku zostali zmuszeni przez Rosjan do opuszczenia rodzinnych Kresów i osiedlenia się w nowej kulturowej rzeczywistości tak zwanych Ziem Odzyskanych. Kolejne doświadczenie, któremu zostali poddani przez PRL-owską rzeczywistość, to zakaz mówienia o tragediach, jakich doznali. Pogłębiająca się trauma spowodowała czystkę w pamięci pokoleniowej…
Trudno dzisiaj pisać o tej książce, gdy w Ukrainie pod rosyjskimi bombami giną ludzie. Czas na pomoc wojennym uciekinierom, nie na trudne historyczne rozważania, które nie uciekną. Może dramatyczna współczesność zweryfikuje ich ocenę przez upolitycznionych historyków. A może znowu niczego z tego dramatu się nie nauczymy, pogłębiając tylko traumę?
Ta książka uczy pokory. Zmusza do zadania sobie pytań o przodków, dzieje własnej rodziny. Powinniśmy ją przeczytać dla własnego psychicznego komfortu. By mieć świadomość o dziedzictwie traumy. Może nas też dotyczy…?

(Janusz M. Paluch)

Kandydat - Konkurs Portrety 2021

Jarek Szubrycht

Życie, bierz mnie. Biografia Andrzeja Zauchy

Wydawnictwo Literackie 2021

Dla dzisiejszych 30-latków Andrzej Zaucha to ktoś taki jak dla mojego pokolenia Ludmiła Jakubczak, wschodząca gwiazda polskiej piosenki, zmarła w 1961 roku w wyniku w drogowej kolizji. Sztuka wokalna ma jednak to do siebie, że dzięki nowoczesnym nośnikom jak radio czy sieć internetowa jest ciągle obecna. I może być – co wysoce prawdopodobne – nieśmiertelna.
Jarosław Szubrycht żmudnie odtwarza życiowe ścieżki Zauchy. Odnalazł i nakłonił do zwierzeń jego rodzinę, co nie było zadaniem łatwym. Aby portret był wszechstronny i bogatszy, zadał sobie też trud odszukania kolegów ze szkoły w Pychowicach, a także z klubu wioślarskiego KKW, po drugiej stronie Wisły. To ważny, choć mało znany wątek biografii artysty. Zaucha już jako junior wygrywał wiele zawodów i zapowiadał się na znakomitego kajakarza. Porzucił sport w wieku 17 lat, kiedy na dobre (i niestety złe) poświęcił się muzyce i estradzie. Porzucił też liceum. VIII, przy ul. Grzegórzeckiej. Wkrótce, dość nieoczekiwanie, zdobył zawód zecera.
Obszerne fragmenty tej wciągającej lektury dotyczą krakowskiego życia muzycznego drugiej połowy lat 60. Przez ten pryzmat ukazane są pierwsze muzyczne wtajemniczenia Zauchy rozdartego pomiędzy jazzem i tak zwanym big-beatem. Początki były skromne, ale takie były czasy i możliwości. Śpiewał (i grał) w zespołach akompaniujących do tańca w przyzakładowych, nieistniejących dziś klubach jak Szopa przy ul. Rakowickiej czy U Wandera w zakładach Polfa przy ul. Mogilskiej. Na arenie ogólnopolskiej zaistniał dopiero w 1969 dzięki współpracy z rewelacyjnymi Dżamblami. Później był zespół Anawa, do którego jakoś nie miał przekonania, wyjazd na saksy, znów Dżamble i wreszcie imponująca kariera solowa.
Życie, bierz mnie to kawał rzetelnej dziennikarskiej roboty, z wartkim tempem narracji. Nie obyło się bez wiwisekcji okoliczności tragedii jaka rozegrała się na parkingu przy ul. Włóczków w październiku 1991 roku. Drażni jedynie kilka błędów w przyporządkowaniu funkcji czy lokalizacji miejsc na muzyczno-tanecznej mapie miasta z lat 60. Zabrakło tu adiustacji jakiegoś krakusa w wieku (co najmniej) emerytalnym. Mankamentem jest też brak indeksu nazwisk, ale to standardowa bolączka większości wydawnictw. Wszystko do nadrobienia w kolejnym wydaniu.

(Krzysztof Jakubowski)

Kandydat - Konkurs Portrety 2021

Marcin Świetlicki

Wybór

Wydawnictwo Wolno, Lusowo 2021

„Powiedzmy, że chciałbym, żeby akurat te wiersze użyte w tej książce po mnie zostały” – pisze Marcin Świetlicki na początku Wyboru. Wierszy jest, jak policzył 444 (spośród „przypuszczalnie około tysiąca”, które „napisało się”). Pochodzą z ponad – już! – 40 lat i trzynastu „książek poetyckich”. Co ważne, niektóre stały się potem piosenkami, czasami więc przytoczone są „w zmienionej, piosenkowej formie – bo lepiej brzmią” (są więc i teksty kultowe nie tylko w niszy miłośników poezji, ale i znacznie szerszym kręgu fanów rocka). Ważne jest i to, że prezentowane są chronologicznie, więc Wybór jest też opowieścią o historii życia Marcina Świetlickiego. Autobiografia jednego z najważniejszych dziś rodzimych poetów napisana jego wierszami – już to jest przedni pomysł. Jest zatem o szkole i wojsku (jakżeż wstrząsająco celne), o miłościach i kobietach, o Krakowie i innych miejscach, o literatach i o muzyce. O wódce i papierosach. O czterech dekadach starć wewnętrznego z zewnętrznym. Wzlotach i upadkach. O jednostce i o tym, co ją otaczało i osaczało. A więc jest też o Polsce. Choćby bezcennie trafna analiza stanu narodowego umysłu: „To ten sam wiatr, który poruszał stronami Księgi / przywiał w tej chwili Hostię w ręce prezydenta / To te same, uparcie te same trupięgi / to ten sam supermarket i to ten sam cmentarz”. Nie ma za to głośnego wiersza o Jarosławie Gowinie. Ale może i dobrze.

(Krzysztof Burnetko)

Kandydat - Konkurs Portrety 2021

Marian Turski

XI. Nie bądź obojętny

Wydawnictwo Czarne , Wołowiec 2021

„W Auschwitzu nie miałem imienia. Nie miałem nic oprócz wytatuowanego numeru B-9408”. Marian Turski, jeden z ostatnich świadków Zagłady, jest jednocześnie żywym wyzwaniem dla naszej empatii i przyzwoitości. To on cały czas, nieustannie apeluje, domaga się praw człowieka, walczy o nie. Ta książeczka, skromna i sklejona z rozmaitych wystąpień Turskiego, jest jednocześnie czymś niezwykłym – bo poprzez swoje wspomnienia, opisy świata dążącego do Zagłady i losy swoich znajomych Turski rysuje nam portret idei praw człowieka i antyfaszyzmu. Stawia tezę, że gdyby człowiek nie zamykał oczu na Zło, nie doszłoby do Holocaustu. Mało tego – nie doszłoby do współczesnych nam tragedii. W chwilach wojny w Ukrainie brzmi to szczególnie mocno. Ale przecież jest jeszcze jedna myśl – mordercze bywa słowo. Turski pisze: „Mowa nienawiści jest bazą i fundamentem upokorzenia. Nie możemy wyzbyć się jej natychmiast, ale możemy ją ograniczyć”.
Książka, choć składa się z kilku bloków różnego typu i najważniejszych wypowiedzi Mariana Turskiego, ma wyraźny jeden wspólny ton: niezgodę na faszyzację życia reprezentowaną przez całe życie głównego bohatera

(Witold Bereś)

Kandydat - Konkurs Portrety 2021

Marcin Wicha

Kierunek zwiedzania

Karakter, Kraków 2021

Autor zdradzał jesienią w miesięczniku „Kraków”: „Kiedy zaczynałem pisać Kierunek zwiedzania, miałem aroganckie przekonanie, że wiem najważniejsze rzeczy o Kazimierzu Malewiczu – choćby to, że zapoczątkował suprematyzm, a między 1917 a 1921 rokiem był ważną postacią w radzieckiej sztuce rewolucyjnej. Znałem kilkanaście jego prac, zaczynając od Czarnego kwadratu na białym tle poprzez kubo-futurystyczne obrazy z »cyklu chłopskiego « aż po malarstwo figuratywne, do którego wrócił pod koniec życia. Ale nie miałem pojęcia, w jak nieprawdopodobnie barwnym, burzliwym i zróżnicowanym życiu artystycznym on uczestniczył”.
Efektem czteroletniej pracy jest więc, po pierwsze, portret jednego z najbardziej prekursorskich i wpływowych artystów minionego stulecia. Jak dowodzi Wicha, jego bohater kompletnie zmienił myślenie o tym, czym jest sztuka: „Zrywając z malarstwem sztalugowym, otworzył miejsce dla wszystkiego, co wydarzyło się w sztuce XX wieku. W jego pracach pojawiła się zapowiedź konceptualizmu, minimalizmu. On pierwszy wystawiał w galerii puste płótno, obrazy monochromatyczne”. Był też prekursorem projektowania graficznego (a to dziedzina bliska samemu biografowi).
Dzieło Wichy daje jednak także obraz Rosji i Zachodu w czasach przed rewolucją bolszewicką i półtorej dekady po niej – tyleż tragicznych, co przecież przełomowych i to nie tylko w politycznym, ale również obyczajowym, kulturowym, ba, wręcz cywilizacyjnym wymiarze. Pokazuje więc również skalę wpływu ówczesnej awangardy na współczesne myślenie o sztuce.
Słowo „obraz” jest tu stosowne także ze względu na specyficzną formę tej opowieści o Malewiczu i jego epoce. Otóż Kierunek zwiedzania utrzymany jest w konwencji… wystawy (stąd zresztą tytuł). Miniaturowe relacje o rozmaitych epizodach z życia Malewicza i epoki, w której przyszło mu żyć, oraz opisy jego pomysłów i dzieł, składają się na skomplikowany patchwork. Wszystko na tyle, na ile się da, porządkuje na szczęście osoba narratora, będąca rodzajem przewodnika po muzeum szalonych czasów i brawurowych w myśleniu oraz postrzeganiu świata przez ludzi z kręgu wielkiego pioniera awangardy.

(Krzysztof Burnetko)

Miesięcznik Kraków, maj 2022 Tekst z miesięcznika „Kraków”, maj 2022.

Miesięcznik do nabycia w prenumeracie i dobrych księgarniach.