Nie tylko o Cracovii

Jerzy Pilch
Jerzy Pilch

Wojny szwedzkie

Ktoś się darł niepoczytalnie, ktoś żelazem o żelazo niezły raban wszczynał, ktoś wzywał domowników na pomoc – wojna ze Szwedami szła na całego. Nie pierwsza i nie ostatnia.

O co tym razem? Tym razem casus belli był nie do podważenia: Szwedom zdechła koza i jak głosiła stugębna i fachowo szerzona plotka: nasi zatwardziali w grzechu i za nic mający przyjazne czy choćby tylko neutralne relacje sąsiedzi najwyraźniej brali pod uwagę zakopanie do cna zrakowaciałych kozich szczątków tuż pod naszym oknem. Czy koza była jakąś faworytą w domu Szwedów, czy kroiła się tam jakaś rozpacz dosłowna, czy jakieś skamienienie z bólu? Nic nie wiadomo. Raczej nie. Biegliśmy, bo wszyscy tam biegli, daleko nie było.

Szwedy mieszkały tak blisko, że zawsze było wiadomo, co się u nich dzieje – co jedzą na obiad, komu stary Magnus zwęża portki, któremu dziecku i za co Emil krwawe manto sprawi, która z trzech sióstr urzęduje bez majtek, bo wszystko w praniu, a nawet jakim cygaretem Peter ze smakiem sztachnie się w kiblu. Wiedzieliśmy – prawdę powiedziawszy, nie potrzeba było żadnych plotek, starannie wyszkolonych informatorów czy innych siewców pogłosek i bez nich wiedzieliśmy wszystko – i nic to nas nie obchodziło. Nic nas nie obchodziło? Szwedy w nasze powiaty wbite jak żelazo i my nic? Przecież musieli mieć wgląd równie rozległy, taką samą jak my o nich, oni o nas, a może nawet znaczniejszą wiedzą dysponowali; w istocie wszystko to dla nas – zwłaszcza dla Frau Natchelnick – denerwujące. Nawiasem mówiąc Frau była wówczas ściśle koło pięćdziesiątki – wtedy, szkoda gadać, dziś wysoko w każdej hierarchii. Gdyby to nie było trivial matter – byłoby zawiłe. Dopiero wiele lat później rzeczy zaczęły się objaśniać, co nie dziwota. Najprawdziwsza miłość dawała znać osobie. Sytuacja – też sytuacja na froncie wojen szwedzkich – stawała się tak wariacka, że niemal normalna. Jeśli słowo normalny coś jeszcze znaczy, a przecież od dawna wiadomo, że nie znaczy nic.

Z całych sił próbowaliśmy powstrzymać ekspansję sąsiadów – przebiegłości jednak i pewnego rodzaju swobodniejszego spojrzenia na sprawy nam brakowało, wręcz z godziny na godzinę ubywało, oni działali taktycznie. Ale kozie nie umieć się postawić? Ucieleśnieniu nędzy, symbolowi pauperyzacji, metaforze spółkowania miłosnego, chyba trykania diabelskiego? Pod naszym oknem? Pod samiutkim naszym oknem? W te pędy tam lecimy, nie tyle obudziliśmy się po raz pierwszy, co po raz pierwszy rozumiemy, że się obudziliśmy. Obudziliśmy się i słyszymy głosy, pojawienie się twardego lądu jest pewne i wyraźne – pomiędzy stworzeniem świata a stworzeniem człowieka jest kilkadziesiąt linijek kreacyjnego hurtu pomiędzy stworzeniem Adama i Ewy a uświadomieniem sobie przez nich wstydu ta sama szczodrość, i nagle wiadomo, o co chodzi: Gorzej nie ma! Gorzej nie ma? Albo nie, albo tak. Gorzej jest? W każdym razie bywało.

Pani zdaje sobie sprawę, Frau Szwed, jakie z tego koziego trupa pójdą zarazy? Jakie jady morowe? I gdzie ruszą w pierwszej kolejności? Frau Szwed! Wzywam panią do odstąpienia od barbarzyńskiego rycia koziej mogiły! Pani się może roją jakieś wysokości, w istocie w piwnicznych pierwiastkach pani grzebie. Kozie zwłoki trzeba spalić, a popioły rozproszyć z wieży kościelnej. W ostateczności zakopać pod jabłonią. Korzenie tego drzewa bezpiecznie każdą truciznę wchłoną.

Frau Szwed nie miała żadnych, argumentów, nigdy w życiu nie słyszała o trucizno-skopijnych właściwościach jabłoni, a nawet jakby o nich słyszała, nie umiałaby ich wypowiedzieć, bardzo słabo mówiła po polsku, jej mąż w ogóle, właśnie po latach wrócił z Wiednia (miał tam praktykę krawiecką, długo nie szło opędzić się od myśli, iż szył garnitury Hermanowi Brochowi) i był niemal w identycznej co żona sytuacji językowej: po polsku nie mówił w ogóle. W sumie wychodziło gorzej. Słabo obyte z polszczyzną i zwłaszcza z jej zaolziańsko-wojenną retoryką Szwedy mocniej nacierały w praktyce, miały na temat naszej dziurawej obronności dość dokładne info. Snuły tędy i owędy, były nie do zatrzymania. Dokładnie rzecz ujmując, byli nie do zatrzymania póki nie wybiła godzina wygnania, wtedy nie zważały na nic i śmigały jeden za drugim, i lądowały też ciekawie: Peter w NY, Emil w Monachium, siostry w Edynburgu – wychodzi, że cała familia po polsku ledwo du-du, ale po angielsku, niemiecku całkiem, całkiem, najbardziej zaś po szwedzku – z potopem przybyli – pradziad Petera – nie od parady nosił imię Magnus – po potopie zostali.

Wytrwali, ile potrafili, potem znów się rozproszyli.

Miesięcznik Kraków, maj 2020 Tekst z miesięcznika „Kraków”, maj 2020.

Miesięcznik do nabycia w prenumeracie i dobrych księgarniach.