KONKURS „PORTRETY”

Pustka po byłych sąsiadach
Rozmowa z Moniką Sznajderman – laureatką I edycji Konkursu „Portrety”Rozmawiała Magda Huzarska-Szumiec

Zdjęcie: Grzegorz Kozakiewicz

Monika Sznajderman przyjechała w Beskid Niski przed trzydziestu laty. W panującej tam ciszy poczuła niepokój. Kazał on jej przywrócić tożsamość wysiedlonym stamtąd ludziom. Tak powstała książka Pusty Las, która zajęła pierwsze miejsce w naszym konkursie „Portrety” na najlepsze polskie dzieło biograficzne 2019 roku.

Odkąd zaczęłam przyjeżdżać w Beskid Niski, towarzyszyło mi podskórne uczucie, że jestem intruzem, że poruszam się drogami, którymi powinni poruszać się inni, że chodzę po miejscach, po których chodzić powinni inni.

Magda Huzarska-Szumiec: Gdzie leży Pusty Las

Monika Sznajderman: Pusty Las był przysiółkiem dużej wsi Siary w Beskidzie Niskim, niedaleko Gorlic. Dziś nazywa się on Puste Pola. Przez wieki mieszkało tam, jak to w przysiółku, niewiele osób. Wszystko się zmieniło, kiedy zaczęto eksploatować ropę naftową. Powstały tu wówczas kopalnie, domy robotników i inżynierów, karczmy. Gdy zaprzestano wydobycia, życie zamarło ponownie. Wszystko porosły krzaki, drzewa. Ponoć gdzieś jeszcze są dwie kopanki ropy i choleryczny krzyż.

A czym jest w sensie metaforycznym ów Pusty Las, który znalazł się na karcie tytułowej Pani książki?

Pusty Las to dla mnie cały Beskid Niski, wszystkie wsie, z których wysiedlono ich mieszkańców. Jednak mój najbardziej osobisty Pusty Las, któremu poświęciłam książkę, znajduje się w Wołowcu. Mieszkam tu od ponad trzydziestu lat, wybudowałam dom. Do1945 roku była to duża wieś. Mieszkało w niej ponad 800 osób. Wyludniła się niemal w całości w czasach pierwszych wysiedleń do Związku Radzieckiego. Tych, którzy zostali, wypędzono stąd w ramach akcji Wisła w 1947 roku. Pusty Las to także metafora wszystkich miejsc na świecie, w których było życie, a teraz zamiast ludzi mieszka cisza, mieszkają cienie.

Co Pani usłyszała w tej ciszy, wśród tych cieni?

Coś nieokreślonego. Ta cisza budziła niepokój.

Czy to on sprawił, że postanowiła Pani wydobyć z niepamięci resztki tego łemkowskiego świata?

Odkąd zaczęłam przyjeżdżać w Beskid Niski, towarzyszyło mi podskórne uczucie, że jestem intruzem, że poruszam się drogami, którymi powinni poruszać się inni, że chodzę po miejscach, po których chodzić powinni inni. Długo trwało, zanim potrafiłam to uczucie nazwać. Pusty Las napisałam, by zrozumieć, co tak naprawdę znaczy żyć w miejscu po kimś, po ludziach, których było tak wielu i którzy nagle zniknęli. W takiej przestronnej pustce po setkach osób…

Pusty Las napisałam, by zrozumieć, co tak naprawdę znaczy żyć w miejscu po kimś, po ludziach, których było tak wielu i którzy nagle zniknęli. W takiej przestronnej pustce po setkach osób…

Gdyby one wciąż tu były, nie mieszkałabym w Wołowcu, gdyż zwyczajnie nie byłoby dla mnie miejsca. Beskid Niski był najgęściej zaludnioną częścią całego łańcucha Karpat i przez to mało atrakcyjną dla przyjezdnych. Wszędzie tylko kamieniste pola, pastwiska, łąki, nagie zbocza, gdyż lasy dawno wycięto, biedne chatynki, dom przy domu. Dopiero przed samą wojną zaczęto dostrzegać nieoczywiste piękno tych gór, skrojonych na ludzką miarę, ich łagodnych dolin, strumieni. Że nie tylko skaliste Tatry albo dzikie Bieszczady, ale także te niepozorne, skromne Beskidy…

Nawiasem mówiąc, od pewnego czasu nie czuję się już intruzem. Nie tylko dlatego, że po tych trzydziestu latach jednak zapuściłam tu trochę korzenie. Także dlatego, że zrozumiałam, iż jestem po prostu dalszym etapem życia, które toczy się w tym miejscu, że jestem jego częścią, fragmentem jego historii. I że żyjąc tu, w teraźniejszości, tworzę – jak powiedział filozof – przeszłość dla tych, którzy przyjdą po mnie. Co nie zmienia faktu, że ludzi, którzy byli tu przede mną, strasznie brakuje. To oni powinni tu żyć. Los, jaki ich spotkał, nie był sprawiedliwy ani w żaden sposób uzasadniony. Nie mogę o tym przestać myśleć.

Co podczas pierwszych wyjazdów w Beskid Niski zrobiło na Pani największe wrażenie?

Dzikość i pustka. Podobnie jak na moich znajomych, którzy znaleźli się tu przed ponad trzydziestu laty. W naszym środowisku wyjazd w Beskid Niski był pokoleniowym doświadczeniem. Odkryliśmy to miejsce dla siebie, tak jak ludzie nieco starsi odkryli Bieszczady. Zaczęliśmy szukać tu swojej przestrzeni do życia. Ale ciągle towarzyszyło mi poczucie, że piękno, które nas zachwyca, nie jest nam dane tak po prostu, że nie jest niewinne, że coś się pod nim musi kryć. Wtedy tylko to przeczuwałam, bo trudno było o pełną wiedzę. Nie było na ten temat książek, o Rusinach i akcji Wisła oficjalna historia milczała. Ludzie, którzy wrócili z wysiedleń, wciąż byli sparaliżowani strachem, bali się mówić. O tym, co spotkało moich byłych sąsiadów, dowiadywałam się latami.

Ślady po tamtych ludziach w Beskidzie Niskim są wszędzie. Trzeba tylko umieć je rozpoznawać. Trzeba wiedzieć, co oznaczają przydrożne kapliczki, zdziczałe sady, podmurówki, spichlerze, ziemianki, cerkwiska. Trzeba wiedzieć, że kępy pokrzyw oznaczają, że tam przed laty była obora, stajnia, ktoś tam wyrzucał gnój…

Gdzie szukała Pani informacji na ich temat?

W archiwach. Dzięki nim mogłam przywołać tak wiele rzeczy – imiona, nazwiska, daty urodzenia, ślubów i śmierci moich byłych sąsiadów. Na początku wydawało mi się oczywiście, że będzie to orka na ugorze, potem dogrzebywałam się do prawdziwych bogactw. To dogrzebywanie ma tu głęboki sens. Nie tyle chciałam bowiem ocalić pamięć o moich sąsiadach, ile wydobyć ich, wydobyć z niepamięci.

Czy takie przywracanie imion, nazwisk, daje szansę na zwrócenie tym ludziom tożsamości?

Tak. To bardzo ważne. Bezimienny człowiek nie jest w pełni człowiekiem. Imię to dowód istnienia, znak życia, a zarazem wpisanie się w ciągłość historii, w łańcuch pokoleń. Utrata imienia to jedna z najgorszych rzeczy jaka człowieka może spotkać.

Wymienianie przez Panią imion, nazwisk przyjmuje rytm litanii. To był świadomy zabieg?

Tak, choć wiem, że to nagromadzenie imion, ta litanijność, może wydawać się obciążeniem w czasie lektury. Ale poprzez przywoływanie tak wielu imion i nazwisk, poprzez taki ich natłok chciałam pokazać bujność tamtego życia, przywołać je w jak największym natężeniu, w całej jego jaskrawości. I myślę, że to mi się udało, choć przecież nie odnalazłam wszystkich nazwisk.

Czy dotarcie do przynajmniej ich części pomogło Pani uruchomić wyobraźnię, jak na tych terenach żyli Rusini, Żydzi, Cyganie i nieliczni Polacy?

Tak, docieranie do tych podstawowych faktów, choć były one nieliczne i szczątkowe, pozwoliło mi zacząć budować historie. Budowałam je też z zasłyszanych opowieści oraz z wyobraźni, bo – jak powiedział jeden z moich ulubionych filozofów Georges Didi-Huberman – „żeby wiedzieć, trzeba sobie wyobrazić”.

Na moją wyobraźnię oddziaływały też ślady po ludziach, które w Beskidzie Niskim są wszędzie. Trzeba tylko umieć je rozpoznawać. Trzeba wiedzieć, co oznaczają przydrożne kapliczki, zdziczałe sady, podmurówki, spichlerze, ziemianki, cerkwiska. Trzeba wiedzieć, że kępy pokrzyw oznaczają, że tam przed laty była obora, stajnia, ktoś tam wyrzucał gnój… To wszystko to są najbardziej widoczne, oczywiste pamiątki po tamtym życiu, po ludziach.

A jak ci ludzie tam żyli w XIX wieku?

Na pewno ubogo. Myślę, że większych różnic majątkowych na tych terenach nie było. No, może z wyjątkiem czasów, kiedy zaczęto wydobywać ropę naftową. Wtedy wiele osób się wzbogaciło. Ale raczej nie w mojej wsi.

Czy to bieda sprawiła, że część ludzi emigrowała do Ameryki, by później jednak powrócić? Trudno było im odnaleźć się za oceanem?

Było mnóstwo powodów tych powrotów. Na pewno wielką rolę odgrywały tu utrata pracy lub tęsknota. Nie wszyscy przecież mogli do Ameryki ściągnąć żony, dzieci, więc do nich wracali. Byli też tacy, którzy się dorobili i postanowili zbudować w rodzinnych wsiach domy.

To nie były jeszcze czasy, kiedy te tereny opustoszały?

One zaczęły pustoszeć wiosną 1945 roku. Wcześniej, w pierwszych latach wojny, zniknęli stąd wprawdzie Żydzi, ale pustki po nich specjalnie nie odczuwano. Po pierwsze dlatego, że to byli Żydzi, a po drugie, bo było ich niewielu, kilkadziesiąt osób w całej gminie. Podobnie jak Cyganów, których też objęła eksterminacja.

A kiedy ta pustka powstała?

Kiedy zaczęły się pierwsze wywózki na Wschód. Objęły one Rusinów. Mówiło się, że są dobrowolne, zapisywano się na nie. Zazwyczaj robiono to całymi wsiami. Były wsie, jak Wołowiec, z których niemal wszyscy mieszkańcy zdecydowali się wyjechać. Z ponad ośmiuset osób deklarację wyjazdu podpisało sporo ponad siedemset. Decyzja taka w dużej mierze zależała od tych, którzy byli najbardziej opiniotwórczy w danej społeczności. Były też wsie, w których nikt albo niemal nikt nie zgłosił się do wyjazdu. Tych ludzi wymiotła dopiero akcja Wisła.

Rzeczywiście wyjeżdżali do ZSRR dobrowolnie?

Tak, bo myśleli, że na Wschodzie czeka na nich nowe, lepsze życie. Tak im obiecywała komunistyczna propaganda. Ta dobrowolność szybko się jednak kończyła, w zasadzie w momencie podpisania deklaracji. I nie można się już było wycofać. Przekonywano się o tym już na stacji kolejowej w Zagórzanach lub Gorlicach. Teren był strzeżony przez milicję i wojsko, nie było odwrotu. Szybko więc zrozumiano, że to akcja polityczna, wymierzona przeciwko nim. Moi sąsiedzi ostatecznie utwierdzili się w tym przekonaniu, kiedy przybyli na miejsce. Zobaczyli, że nie jest tak, jak im obiecywano, że nie dostają żyznych ziem i nowych domów. Trafiali do kołchozów albo na pustkowia, gdzie nie było niczego. Musieli budować sobie ziemianki, uprawiać kamienistą ziemię, która nie rodziła. Panował potworny głód i choroby.

A czy ci, których dosięgła akcja Wisła, zdawali już sobie sprawę z tego, co ich czeka?

Tu już nikt nie udawał, że te wywózki odbywają się dobrowolnie. Wszystko działo się pod przymusem. Pierwszy etap zaczynał się na tak zwanej stacji skierowania w Zagórzanach lub Gorlicach i kończył na stacji skierowania w Oświęcimiu. Na rampie, gdzie odbywała się selekcja Żydów, dokonywano teraz selekcji przesiedleńców. Niektórzy jechali dalej, innych kierowano do obozu pracy w Jaworznie, jednego z kilkudziesięciu podobozów KL Auschwitz. Zabierano ich z pociągów bez słowa wytłumaczenia, pod byle pretekstem albo bez pretekstu. Odrywano od rodzin, z którymi często na długo tracili kontakt. Nikt nie wiedział, co się z nimi dzieje. W Jaworznie tygodniami i miesiącami przetrzymywano ich bez wyroku. Potem albo wypuszczano i kazano jechać pod konwojem na miejsce zesłania albo skazywano na wieloletnie wyroki.

Skończyła się akcja Wisła i zostały puste wsie, puste domy. Czy kiedy Pani tam po raz pierwszy przyjechała, można było jeszcze znaleźć jakieś rzeczy po ludziach, którzy tam mieszkali?

Te domy nie stały przez te wszystkie lata tak, jakby Łemkowie je przed chwilą opuścili. Po każdym wysiedleniu pojawiali się od razu państwowi rachmistrzowie, którzy spisywali cały inwentarz ruchomy i nieruchomy. Część była zabierana i zagospodarowywana gdzie indziej, część rozszabrowano.

Kiedy się tam pojawiłam, przedwojennych łemkowskich chałup już nie było, ponieważ z przyczyn naturalnych zniszczały, zostały podpalone albo rozebrane, a materiał, z którego je zbudowano, przeznaczono na przykład na budowę PGR-ów. Tam, gdzie po wysiedleniu, zgodnie z polityką władz, zainstalowali się polscy osadnicy, część domów przetrwała. Ale nie w Wołowcu. Do opustoszałego Wołowca nikt nie chciał przyjechać.

Dlaczego?

Bo trudno tu się żyło: daleko od wszystkiego, z kamienistą ziemią i bardzo długimi zimami. Dlatego w Wołowcu na wiele lat zapanowała pustka i wszystko niszczało. Nie przetrwały stare domy, a co za tym idzie nie zachowały się żadne przedmioty po dawnych mieszkańcach wsi.

Ale pisze Pani, że ma w domu jodłowe parapety ze starego, wołowskiego drewna.

To piękna historia. W Wołowcu były niegdyś dwie cerkwie. Jedna, która istnieje do dziś i która przed wojną była greckokatolicka, a potem stała się prawosławna, oraz druga, prawosławna, niedokończona, bo jej budowę przerwała wojna. Po wojnie rozebrano ją, a drewna użyto do budowy magazynów pobliskiego PGR-u. Kiedy zaczęliśmy budować dom, PGR-y właśnie upadały. Kupiliśmy wtedy trochę tego drewna i mamy z niego parapety. Kiedy na nie patrzę, myślę o tej nieistniejącej już cerkwi.

A czy takie przedmioty, jak ten parapet, mogą stać się wehikułami czasu, ułatwić nawiązanie kontaktu z ludźmi, którzy zniknęli?

Same przedmioty nic nie mogą, są martwe. Ożywić może je jedynie człowiek z jego wyobraźnią i wolą.

Czy są takie pory dnia, pory roku prowokujące Panią do uruchomienia wyobraźni?

Dla mnie – wiem, że to dziwne – najlepsze miesiące to te najbardziej ponure, melancholijne i ciemne, kiedy pustka jest szczególnie dotkliwa. Do Wołowca rzadko w zimie zagląda słońce, ponieważ wieś leży w głębokiej dolinie. Ale to mi nie przeszkadza. Listopad, który dla większości ludzi jest nie do zniesienia w naszym klimacie, dla mnie jest miesiącem, na który czekam. Oczywiście lubię przejść się po łąkach w maju, kiedy świeci słońce, albo jesienią, kiedy buki czerwienieją. To jest przyjemne, tak po prostu. Ale w listopadzie jest jeszcze to coś, czego nie ma w miesiącach światła i życia.

Po tylu latach mieszkania w tej okolicy zadaje sobie jeszcze Pani pytanie: co ja tutaj robię?

Oczywiście, bez tego pytania nie byłoby Pustego Lasu.

Czy można tę książkę określić jako biografię miejsca, za pomocą której prowadzi Pani rozmowę z nieobecnymi?

To jest rzeczywiście bardziej biografia niż monografia wsi Wołowiec. To jest biografia miejsca, które do nas mówi przez ludzkie historie, poprzez głosy dawnych mieszkańców. Ale też przez moją historię. Bo ja również jestem częścią tego świata.

Monika Sznajderman jest antropologiem kultury; stopień doktora nauk humanistycznych otrzymała w Instytucie Sztuki PAN w Warszawie. Od 1996 roku prowadzi Wydawnictwo Czarne. Za swoją poprzednią książkę Fałszerze pieprzu uhonorowana została m.in. Nagrodą im. Jerzego Turowicza.

Miesięcznik Kraków, marzec 2020 Tekst z miesięcznika „Kraków”, marzec 2020.

Miesięcznik do nabycia w prenumeracie i dobrych księgarniach.