Smocze jajo

Mieczysław Czuma
Mieczysław Czuma

Przyczynek do portretu

W ostatnich dniach maja zamknięta zostanie zorganizowana przez Muzeum Sztuki Współczesnej (MOCAK, ul. Lipowa 4) wystawa, której bohaterem był twórca „Przekroju” Marian Eile. Przez długie dwadzieścia osiem lat dane mi było zasiadać za tym samym biurkiem…

Jeszcze jako szef „Przekroju” Eile często wyjeżdżał do Paryża, ale o zakotwiczeniu się tam na dłużej zdecydował dopiero pod sam koniec redaktorskiej kariery. Zniesmaczony antyżydowską awanturą, jaka podniosła się w drugiej połowie lat 60. ubiegłego wieku, poprosił o bezpłatny urlop i wyjechał nad Sekwanę. Gnieździł się w jakimś lichym pokoiku, jeździł po mieście fiacikiem na krakowskich numerach rejestracyjnych, miał stałą rubrykę w „France-Soir”. W pewnym momencie napisał prośbę o zwolnienie z funkcji naczelnego. Władza ochoczo spełniła to życzenie. Jego miejsce na krótko zajął Mieczysław Kieta. Sądzono, że mistrz wybierze wolność, ale stało się inaczej. W ostatnich dniach ważności paszportu wrócił do Krakowa.

Często spotykam się z pytaniem, jaki był Eile po powrocie z Paryża? Zapamiętałem go jako wnikliwego słuchacza i jednocześnie człowieka trochę wyciszonego. Miał w sobie mądrość kogoś, kto zrobił swoje i wie, czego dokonał. Przestał być władczy, starał się unikać narzucania komukolwiek swojego autorytetu.
Kontakty z nim pomagały mi – kiedy zostałem kolejnym jego następcą – zbudować porozumienie z zespołem, w którym brylowały gwiazdy pamiętające przecież czasy mistrza.

W redaktorowaniu „Przekrojem” starałem się na różne sposoby nawiązywać do Eilego. A więc towarzyszyć czytelnikowi w jego prywatnym myśleniu o świecie. Podpowiadać, ale nie narzucać opinii. Pokazywać drogę, ale nie próbować zawładnąć wyobraźnią.

Niełatwo było zająć miejsce redaktora nad redaktorami. Zapasy z legendarnym tytułem rozpoczęły się od rewolucji gabinetowej. Redakcja gnieździła się w niewyobrażalnej ciasnocie, w trzypokojowym mieszkaniu przy ulicy Manifestu Lipcowego (dziś Józefa Piłsudskiego), po sąsiedzku z drukarnią. Sekretariat w kuchni, graficy w przedpokoju, korekta w łazience. Tylko naczelny miał zapewniony stosowny metraż, zajmował jedyny rzeczywiście obszerny salon. Moją pierwszą decyzją było urządzenie się w najmniejszym ze wszystkich pomieszczeń. W tym mikroskopijnym pokoiku ledwie mieściło się pokryte szybą okazałe biurko wielkiego poprzednika. Opowiadano, że szkło często trzeba było podmieniać, bo szef lubił pieczętować wagę swoich argumentów zdecydowanym ruchem pięści. Na wszelki wypadek kazałem pokryć blat bordowym suknem. Redakcyjna gromadka objęła w posiadanie opróżniony przestronny salon, gdzie każdy mógł już mieć własny kąt.

Ale zanim doszło do tej redakcyjnej peregrynacji, udałem się na ulicę Litewską. Na ostatnim piętrze któregoś z wysokościowców miał swoje studio Marian Eile. Okno na całą ścianę, wielki stół do pracy, tapczan, telewizor, we wnęce jakieś tajemnice kuchenne. Gospodarz był rozmowny i życzliwy, a zaproszenie do współpracy przyjął z zadowoleniem. Dostarczał potem różne ilustracje, rysował swoje ulubione winietki i przerywniki. Do redagowania Demokratycznego savoir-vivre’u powróciła w tym czasie Janina Ipohorska, po jej odejściu rubrykę przejął Eile.

W całym swoim redaktorowaniu starałem się na różne sposoby nawiązywać do Eilego, z różnym skutkiem, to jasne. A więc podpowiadać, ale nie narzucać opinii. Pokazywać drogę, ale nie próbować zawładnąć wyobraźnią. Pozwolić, aby czytelnik samodzielnie odkrywał intencje autora. Wybaczcie grzech samochwalstwa, ale na tej naszej wspólnej bieżni udawało mi się nawet bić rekordy: był czas, że moje nakłady dwukrotnie przekraczały nakłady wielkiego poprzednika, także i mój staż redaktorski w tym tytule okazał się dłuższy.

Kiedy odwiedzałem go na Litewskiej, malował abstrakcyjne kompozycje, był gospodarzem ostatniej strony „Szpilek”, którą zamienił w jednokolumnowy magazyn „Franciszek i inni”. Dostałem wtedy od niego kolorową kompozycję (farba nitro, tempera) na płycie pilśniowej. Później, po latach, zdobyłem po nim jeszcze inną pamiątkę. Na odchodnym z „Przekroju” zabrałem z biurka jego bakelitowy piórnik i pudełko na spinacze.

* * *

Marian Eile zmarł w grudniu 1984 roku. Trzymałem mowę na pogrzebie, w imieniu starej gwardii głos dał Kazimierz Koźniewski. Na Rakowice przybyła niewielka grupka najbliższych, wydarzenia nie zauważyły żadne czynniki oficjalne.

W dziesiątą rocznicę śmierci i pięćdziesięciolecie pisma zadbałem, aby na kamienicy przy ulicy Małej 5, gdzie pomieszkiwał w latach 1945–1984, znalazła się pamiątkowa tablica.

Miesięcznik Kraków, maj 2021 Tekst z miesięcznika „Kraków”, maj 2021.

Miesięcznik do nabycia w prenumeracie i dobrych księgarniach.