Boże Narodzenie: między magią, nadzieją a trwogą Tekst: prof. Zbigniew Mikołejko

Nic nie pozostało z kolorowej szopki z kartonu, która była w moim rodzinnym domu od lat 30. minionego stulecia. Rozsypała się w pył. Jednak ciągle wraca do mnie jej pamięć.

Wiktor Korecki (1890-1980), Zimowy dworek, olej na tekturze, Agraart

To, jak wpatrywałem się w nią godzinami, zanim znalazła się na choince w kręgu narkotycznego zapachu igliwia i maleńkich czerwonych jabłek, pośród rozmaitych świecideł, ozdób i cukierków w barwnych papierków. Była dla mnie tajemnym palimpsestem – nie tyle zgromadzeniem osób i zwierząt, ile nawarstwieniem niepojmowalnych znaków, wzywających gdzieś dalej, gdzieś w głąb. Ale była zarazem, jak chce kolęda, „mizerna, licha”. Czas mojego dzieciństwa – czas komunizmu – był w końcu zgrzebny, wyzuty z barwy i smaku. Ale przynajmniej w święta był to czas jakoś niepokalany, jakoś czysty. Nie szuka się zresztą w takim wypadku prawdy historycznej – szuka się prawdy szopki.

Boże Narodzenie czy karnawał niosą w sobie, pod osłoną świątecznej feerii, tajemnicę zimy.

Myślę o tym zazwyczaj, gdy przychodzi mi mówić o sprawie prostej, a nieobecnej dziś w naszej myśli, w naszym corocznym doświadczeniu. O tym, że Boże Narodzenie czy karnawał niosą w sobie, pod osłoną świątecznej feerii, pewną tajemnicę zimy, tajemnicę czasami ciemną, której teraz już się na ogół nie pamięta. Zwłaszcza w tych dniach i latach, kiedy zima jest byle jaka i atakuje tylko od czasu do czasu, niechlujnie i bez należytego rozmachu. Nie znaczy to oczywiście, że i teraz nie nawiedzają nas niekiedy zimy złe i okrutne, jak chociażby ta z 2005–2006 roku, która pochłonęła tyle ofiar. Jednak w histerii mediów i zwykłym ludzkim przestrachu, jakie towarzyszą owym zjawiskom, daje się wyczytać głębokie, a znamienne dla naszej epoki przeświadczenie, że mamy do czynienia jedynie z anomalią, apokaliptycznym odstępstwem od „normy”. Można jednak z łatwością odczuć, że nie jest to norma pogodowa czy klimatyczna, lecz kulturowa.

Jest tak z owym zapomnieniem nie dlatego wcale, że – jak mówi Wiola w Szekspirowskim Wieczorze Trzech Króli – „natura nieraz skrywa pięknem ohydne skazy” i że pod jasnymi płaszczami śniegów niknie jak gdyby i stężała, surowa ziemia, i okrucieństwo wyziębłego do szpiku świata. Jest tak z racji przeciwnych: dlatego właśnie, że wszystkożerna kultura masowa zawłaszczyła naturę, przeobraziła ją w swój własny, dobrze oswojony produkt. Że w trybikach tej tandetnej kultury i ograniczonej jej wyobraźni zima – najsroższa przecież z pór roku, najbardziej dojmująca – stała się, często wbrew fizycznym naszym doznaniom i paskudnym z nią przygodom, przesłodzoną bajeczką z filmów Disneya, rojowiskiem towarów i uciech, krainą świątecznego obżarstwa i alpejskich sportów, cudowną przestrzenią, której krasy, barwy i smaku dodają wszystkie te wspaniałe towary z reklam. I którą Johan Huizinga rozpoznawał już w latach 30. minionego wieku jako pejzaż „puerylizmu”, łatwej, zdziecinniałej zabawy, uwolnionej od istotnych związków ze świętością i świętem, wyzutej z pierwotnego sensu, wynikającego z rzeczywistej rywalizacji i walki (może przypomni o tym pandemiczny czas niepokoju?).

W wieczór wigilijny, w kręgu światła, w pobliżu choinki, podczas śpiewania kolęd, przy stole, blask triumfował, lęk pryskał. Ciemność czaiła się wprawdzie za oknem, ale zła moc truchlała i demonia zimy i nocy była mniej dojmująca, mniej straszna. Działy się wprawdzie różne niepokojące sprawy, blask ciemniał, nieskończoność obnażała swe granice – ale wszystko zaczynało iść ku dobremu: oto przecież wstała już pierwsza gwiazda.

Zachód wchodził w taki komercyjny krajobraz powoli – bez gwałtownych raczej przewrotów mentalnych czy moralnych, bez historycznych zamieci. Budował go stopniowo, z mozołem zabiegając o zdobycie tej nowej strefy swej towarowej ekspansji. My natomiast otrzymaliśmy go nagle i, na pozór, za darmo. Dlatego też wielu z nas żyje jeszcze jakoś, coraz wprawdzie słabiej i z reguły nieświadomie, pamięcią o dawnej, odmiennej zimie, której resztki rozwiały się wraz z widmem komunizmu.

Tak: my wszyscy, którym przyszło spędzić parę dziesiątków lat pod niepięknym niebem komunizmu czy okupacji, pamiętamy jeszcze jakoś surowość zimy. Pamiętamy jej demonię czy nędzę. Ale w znacznej mierze była to przecież nędza i demonia czysto ludzka, we wnętrzu której białe piekło zimy sprzęgało się w jedność z polityczną przemocą, z panowaniem podłych i niewydolnych reżymów.

I w naszej świadomości, jak czarne rany, otwierają się nierzadko ikony tamtych prześladowań i klęsk, ikony polskiego losu wydanego na pastwę „historii spuszczonej z łańcucha” (Jerzy Stempowski). Wracają więc do nas, ciągle mimo wszystko wracają powidoki syberyjskiej „nieludzkiej ziemi”, transportów na Kołymę, krwi na śniegu, robotniczych trupów z grudnia siedemdziesiątego roku i z grudnia osiemdziesiątego pierwszego, żołnierzy stanu wojennego koczujących na śniegu, grzejących się przy „koksownikach”.

Ale mnie idzie teraz o coś zupełnie innego, o coś głębszego niż polityka czy historia: o jakieś zło metafizyczne i o zmaganie się z nim archaicznych kultur, które również odzywa się niekiedy gdzieś z ciemnych trzewi współczesności. Coraz – oczywiście – słabiej, coraz bardziej niewyraźnie. A dla wielu całkiem już nieczytelnie.

Mam bowiem wrażenie, że jeszcze gdzieś w mrokach mojego dzieciństwa – dzieciństwa na głębokiej prowincji, poddanego ciśnieniu biedy i gomułkowskiej „smuty” (wolnego jednak od zabójczych miazmatów telewizji i konsumpcyjnych złudzeń) – tkwiły mocniej jakieś ślady tej archaicznej walki z demonią. Że groza zimowej nocy i zła, jakie ją zamieszkuje, przemawiała wtedy do mnie i do mojego otoczenia bez osłonek, bez kostiumów i masek.

Zwłaszcza grudzień był wówczas nie do zniesienia. Jego krótkie i sine dni nie dawały żadnej ulgi od długich, przepastnych nocy, od tęgich mrozów, od nieprzebytych śniegów targanych przez nagłe wiatry, od widm, które wypełzały o zmroku z głębi lasów i skradały się do ludzkich progów. I, co gorsza, od widm, które wyłaniały się z ludzkiej pamięci i z ludzkiej wyobraźni – bardziej jeszcze od tych pierwszych straszne i łakome.

Baliśmy się wtedy wszyscy, dorośli i dzieci. Baliśmy się zwłaszcza własnego strachu, który czaił się wszędzie: za osłoniętym lichą firanką oknem domu na przedmieściu, w brzozowym zagajniku na pobliskim wzgórzu, w obcej twarzy, na rozstaju dróg, w śnieżnej zamieci, na zakurzonym strychu, we wspomnieniach.

Boże Narodzenie kładzie swój blask na ciemnej i złowieszczej tkance, jaką żywiła się stara przedchrześcijańska wiara Europy – na przekonaniu, że czas od 25 grudnia do 6 stycznia to tak zwane straszne dni, w głębi których noc, upiorność, szataństwo i zima potęgują swe siły do szaleństwa i próbują ostatecznie zmierzyć się ze światłem i dobrem.

Wspomnienia były zresztą najgorsze. Obie wojny światowe i stalinizm zostawiły w nich ślady bez dna. Grasowała w nich wciąż suka-historia, grasowali zdziczali żołdacy wszystkich możliwych armii i oprawcy wszystkich możliwych narodów. Mieszała się w nich mentalność ofiar i katów, rabusiów i obrabowanych, gwałconych i gwałcicieli, wygnańców i ciemięzców. Podnosiły się w nich trupy o kalekich, okrwawionych kadłubach i wołały – do kogo? o co? – straszliwym głosem.

Mówiono o tym wszystkim w długie zimy – kuląc się przy kuchennych paleniskach, przy kaflowych „poniemieckich” piecach – choć nie było właściwie języka, jakim można było wypowiedzieć takie rzeczy: te potworne przeżycia, ów posiew zbrodni, cały ten nieludzki strach. Kalekie słowa rozbitków – niepiśmiennych w większości, wyrzuconych z rozmaitych zakątków kresów wprost na nieczułe pagórki Warmii, w miejsce, gdzie nawet Bóg musiał mieszkać w obcych, gotyckich kościołach z czerwonej cegły – krążyły więc bezradnie w powietrzu, nad głowami niczym żydowskie dybuki, szukające jakiegoś zadomowienia w ludzkich głowach.

Dziś pamiętam zaledwie strzępy tamtych słów, tamtych opowieści, tamtego kresowia starganego przez historię, tamte przesądy i przywidzenia. Pamiętam jakieś gadki o wilczych stadach atakujących rozpędzone do szaleństwa sanie, o Żydzie duszonym przez diabła na zakrzepłym od mrozu strumieniu, o zmrożonych na śmierć żołnierzach, którzy powstają o zmroku z zasp i szukają schronienia w samotnych domach, o białych, widmowych koniach, które galopują szybciej od zamieci, o dzieciach porzuconych na zginienie w śnieżnym pustkowiu… I o utraconej, a ciągle obecnej przestrzeni domowego mitu, białej klechdy domowej, o której mówił choćby Józef Czechowicz w wierszu Piłsudski:

śnieżne konie śnieżyca po świętym marcinie
zamieć dom tratowała a dom mocny wytrwał
dawny czas w zegarach szafach skrzyniach
litwa litwa
[…]
jezioro sine wolno szło do brzegu
usypiając fale jak dzieci
w domu dzieci bez kołysek kołysał spod śniegów
jęczący nieustannie rok 63

Nie rozwierała się wcale przepaść między tym, co „niskie”, a tym, co „wysokie” w kulturze. I te same doznania białego piekła przemawiały do mnie z kart książek, które wtedy czytałem, z marnych, rozmazanych reprodukcji obrazów, jakie wtedy miałem przed oczyma. Wizja była tu jednorodna, wspólna całej tej dziewiętnastowiecznej jeszcze kulturze, niezależna od miejsca, od społecznej hierarchii, od sztuki słowa. I jednorodny, wspólny był, rzecz jasna, ten wielki i drastyczny mit zimy. To, co mówił stary analfabeta gdzieś spod Wilna czy Wołkowyska, biegło więc jednym duktem z opisami śnieżnej zawiei w Krzyżakach, z relacją o upiornej wędrówce Basi Wołodyjowskiej przez porażone mrozem bory i stepy, z koszmarem tych scen z Sienkiewicza czy Żeromskiego, w których „wilcy konie rżną”, a samotny, ocalały z nieszczęścia człowiek pisze krwią na bieli albo kona na uciechę krukom i wronom.

Nadzieja – wszystko jedno już, czy w chrześcijańskim czy w tanim, komercyjnym opakowaniu – stała się źródłem zapomnienia. To ona więc zatarła ślady śmierci, która wdziera się zewsząd, chcemy tego czy nie, także i w uroki dzisiejszego świętowania przy domowym stole.

I te same otwierały się w tych opowieściach wygnańców widoki nieludzkiej bieli co na pobladłych, ascetycznych fotografiach Stanisława Filiberta Fleury’ego, co na rysunkach i grafikach, akwarelach i płótnach Axentowicza, Bilińskiej-Bohdanowicz, Chełmońskiego, Grottgera, Harasimowicza, Ichnowskiego, Jarockiego, Koreckiego, Kossaków, Malczewskiego, Pautscha, Setkowicza, Wierusza-Kowalskiego, Stanisława Witkiewicza, Wyspiańskiego i setek innych artystów. A nade wszystko Juliana Fałata, „malarza śniegów” z ich metafizyczną grozą – grozą samej materii, materii w swej niebywałej potędze i w swym niebywałym rozpadzie, materii nasyconej szkarłatnym niczym posoka światłem albo też podszytej głęboko czernią, granatem i posępną żółcią, śmiercią i przerażeniem, nieobecnością człowieka i jego zbożną nienawiścią, z ich metafizycznym patosem. Podobnie zresztą jak działo się to w niby to naiwnych, niby to dziecinnych piosenkach Stanisława Noskowskiego do słów Marii Konopnickiej – o choince i o tym, że „nasza zima zła” – dziś już zesłanych do lamusa.

Dobry Bóg, który unosił się na tym wszystkim, nad tym wszystkim czuwał, był Bogiem chrześcijańskiego obrzędu, chrześcijańskiego święta. Był Bogiem skwapliwej dewocji, pokornej i czystej, pewnej zbawienia, jakie daje przykładna i skrupulatna praktyka, przykładne sprawowanie modłów, postów i dni radosnych, choć przecież musiał wiedzieć, że nie zawsze owe zbożne nawyki pochodziły z głębi prawdziwie Chrystusowej wiary. Czuło się jego dobrą obecność szczególnie w wieczór wigilijny. W kręgu światła, w pobliżu choinki, podczas śpiewania kolęd, przy stole.

Blask wówczas triumfował, lęk pryskał. Ciemność czaiła się wprawdzie za oknem, ale zła moc truchlała i demonia zimy i nocy była mniej dojmująca, mniej straszna. Działy się wprawdzie różne niepokojące sprawy, blask ciemniał, nieskończoność obnażała swe granice – ale wszystko zaczynało iść ku dobremu: oto przecież wstała już pierwsza gwiazda, moc truchlała, a śmiertelny król powrócił, aby objąć swe jasne panowanie nad wiekami. Nie bez racji – właśnie 25 grudnia 1910 roku – cztery miesiące przed śmiercią – Stanisław Brzozowski pisał w Pamiętniku: „Bóg wszechobecny, każdy fakt życia najbardziej przelotny określa życie, jest nim raz na zawsze, więc jest utrwalony w tym, co w zestawieniu z jednostką, z chwilą, jest trwaniem, pewnym sensem trwania i nie tylko czasem, ale źródłem samego czasu i samą potęgą życia ludzkiego, więc żyjąc musimy mieć tę prawdę przed oczyma”.

Czas święta to czas przywoływania mitycznego, pierwotnego chaosu. To wejrzenie w zasłonięte na co dzień głębie epoki bogów, bohaterów i ludzi, we wnętrzu której nic nie było jeszcze gotowe, a rzeczy działy się na opak – drzewa rosły korzeniami ku górze, ludzie żyli od śmierci ku narodzinom, zwierzęta (tak jak u nas w noc wigilijną) mówiły ludzkim głosem. W której nie istniały przedziały i podziały. W którym wreszcie nie było granicy między tym a tamtym światem i umarli krążyli swobodnie wśród żywych.

Nie wiedziałem wtedy, w najdalszym dzieciństwie, że Boże Narodzenie kładzie swój blask na ciemnej i złowieszczej tkance, jaką żywiła się stara przedchrześcijańska wiara Europy. Na przekonaniu, że czas od 25 grudnia do 6 stycznia to tak zwane straszne dni, w głębi których noc, upiorność, szataństwo i zima potęgują swe siły do szaleństwa i próbują ostatecznie zmierzyć się ze światłem i dobrem. W końcu było się tu na granicy przemiany, na granicy czasów – we władzy zimowego przesilenia, kiedy ciemność osiągała zarazem szczyt i kres panowania nad człowiekiem i naturą i kiedy, jak chcieli starożytni Rzymianie, Sol Invictus, Niezwyciężone Słońce mitraizmu i innych wschodnich kultów (oraz, od 274 roku, zachodniego kultu cesarskiego), z którym triumfujący chrystianizm utożsamił swojego Dobrego Zbawcę, zaczynało krok po kroku odzyskiwać władzę.

Działo się tak zarazem owego dnia jak w smętnej północnej baśni Hansa Christiana Andersena: gdy staje się cud przemienienia i miłość Gerdy topi lodowy oścień w sercu Kaja i wyrywa go z objęć Królowej Śniegu… Nie mogło się to przecież obyć bez zmagania z sobą oraz nieczułym światem, bez szaleństwa i bólu, bez przerażenia i straty, bez spotkania ze śmiercią (jak w Dziadku do orzechów Hoffmanna czy Opowieści wigilijnej Dickensa).

Czas od Bożego Narodzenia po Trzech Króli – owe „straszne dni” – cały został tu napiętnowany takimi dwoistościami, rozdarciami, napięciami. Zwłaszcza w swych momentach przełomowych, granicznych: u progu (wieczór wigilijny), w połowie (noc sylwestrowa), u kresu (wieczór Trzech Króli). Wtedy bowiem pracowały najmocniej tryby zmagań światła z ciemnością, zmagań wiary w Dobrego Króla z lękiem przed upiorami zimowej nocy. Wtedy też najsilniej odzywała się pradawna natura świętowania i święta, obrzędowa pamięć o pierwotnym mitycznym początku, o właściwym mu poczuciu nadmiaru i zamęcie, w którym chwieją się wszelakie normy i hierarchie wartości, role i znaczenia, w którym świat zwierzęcy i boski, ludzki i demoniczny mieszają się z sobą. W którym zacierają się granice między radością i smutkiem, światłem i mrokiem, światem tym a tamtym, między błazenadą a patosem, między nadzieją a trwogą, między pragnieniem odnowy a ochroną odwiecznych, utrwalonych walorów.

„Białe ściany polskiego domu” w mrocznych czasach mojego dzieciństwa – a wcześniej także – stawały się tu istotną przestrzenią niepokojącej gry Dobra ze złem, przestrzenią najzupełniej podobną do tej, jaka odsłaniała się w innych ważnych kręgach północnoeuropejskiej kultury. Jaką znamy choćby z dzieł Szekspira, z Hoffmannowskiego Dziadka do orzechów, z obrazów holenderskich, flamandzkich, niemieckich mistrzów, ze średniowiecznego Święta Osła (Święta Głupców, Święta Błaznów), które polegało na bluźnierczych słowach, czynach i gestach, na odwróceniach i parodiach, które dzisiaj nas szokują. Szło tu – podobnie jak na rzymskich Saturnaliach i greckich Kroniach, jak w Mundusie, Bachanaliach i karnawale – o obrzędową walkę z ciemnością i czającym się w jej wnętrzu złem. Z demonią i mrokiem, które wprawdzie – poczynając od 25 grudnia – zaczynają ustępować przed powracającym Zwycięskim Słońcem i jego blaskiem, ale też potęgują swe moce do kosmicznego dwunastodniowego boju, jakiego kresem w chrześcijańskiej tradycji stała się właśnie Epifania – pamiątka ukazania Jezusa trzem orientalnym Magom i, zarazem, światu. Odwrócenia, szyderstwa, błazenady i niewybredny śmiech – podobnie jak znany również w średniowieczu „śmiech wielkanocny” duchownych – miały więc odpędzić siły zła.

Współczesnemu zapomnieniu o Święcie Osła towarzyszą i inne zapomnienia, które łączą się z wieloma swojskimi praktykami świątecznymi i, dalej, karnawałowymi. Naiwnie, jeśli już, tłumaczy się zatem, odsyłając gdzieś w obszar nieokreślonej dziecinnej bajki, przekonanie, ciągle w Polsce obecne, że w Noc Wigilijną zwierzęta domowe „mówią” (oczywiście, po zjedzeniu opłatka). Nie bardzo wiadomy jest sens choinki, o której powiada się skwapliwie, zbyt skwapliwie, że upowszechniła się u nas dopiero w XIX i XX wieku, przybywszy „z Niemiec”, i że symbolizuje Drzewo Życia. Niejasny jest też zwyczaj ustawiania pustego nakrycia na stole – jakoby „dla tych, którzy są w drodze”. W świadomości powszechnej ogólnikowo – bliżej nieokreślonymi „prasłowiańskimi obyczajami” – wyjaśnia się wreszcie zwyczaj kolędowania czy „chodzenia z turoniem”, a także kończące czas zimowy zwyczaje „topienia Marzanny” albo „palenia Judasza”. Mętne są też tłumaczenia świątecznego obżarstwa i opilstwa, które odwołują się już to do jakieś mitycznego „polskiego charakteru”, już to do prostackiej ekonomii, wedle której objadanie się i pijaństwo mają być swoistą „pamiątką” i po komunistycznej „gospodarce niedoboru”, i po chłopskim jeszcze doświadczeniu jesiennej biedy, utrwalonym rzekomo w zbiorowej podświadomości milionów (a niby to dlaczego, skoro na jesieni są zbiory, więc nie może być mowy o głodowaniu?). A wreszcie pojawia się i wyjaśnienie „chrześcijańskie” – że to jakoby reakcja na adwentowy post.

Święto jest żywiołową odpowiedzią człowieka na powszedni, zwyczajny czas. Ale jest też odpowiedzią na czas w ogóle, który ludzi i kultury wyczerpuje i ogałaca z sił, wiodąc ku zużyciu się i zniszczeniu, ku zmęczeniu i rozpadowi, ku starzeniu się i śmierci. Jednak, skoro co roku natura odradza się na nowo i wkracza w nowy cykl życia, podobnie musi dziać się ze społeczeństwem. Trzeba więc „przepędzić zło, słabość i zużycie” – poprzez wiarę, nadzieję, a choćby i archaiczną magię.

„Boże Narodzenie też nie zawsze jest tym, czym się wydaje” – napisała kiedyś w internetowym „magazynie ESENSJA” Olga Stefańska. „Dla Słowian był to czas, kiedy duchy powracały na ziemię. To dla duchów urządzali ucztę i pozostawiali przy stole puste miejsca. Najdłuższa noc w roku pozwalała istotom ciemności przebywać wśród nas dłużej. Kiedy zasłona oddzielająca światy staje się cienka, nastaje czas wróżenia. Czytanie przyszłości ze źdźbeł słomy to najtrwalsza pozostałość pogańskich obrzędów. Tradycyjne potrawy wigilijne niosą pewien ładunek grozy, dla nas już nieczytelnej. Po grzyby trzeba wybrać się do lasu, gdzie nie tylko o wilka, ale i gorsze licho nietrudno. Ryby trzeba złowić, zamiast bezpiecznie wyhodować, a mak jest halucynogenem. W Boże Narodzenie życie zmaga się ze śmiercią. Moment jest ogólnie niesprzyjający: zimno, ciemno. Ale zaczyna świtać nadzieja”.

Tak: nadzieja – wszystko jedno już, czy w chrześcijańskim czy w tanim, komercyjnym opakowaniu – stała się tu źródłem zapomnienia. To ona więc zatarła ślady śmierci, która wdziera się zewsząd, chcemy tego czy nie, także i w uroki dzisiejszego świętowania przy domowym stole. Bo na przykład o tych pustych naczyniach w XVII jeszcze stuleciu mawiano, że są one dla tych, którzy znajdują się „w podróży”. To lękowy eufemizm staropolskiej kultury – tej samej, która ubierała damy na sarmackich portretach trumiennych w ciepłe, futrzane czapy, bo w daleką, wśród zimnicy, wybierały się drogę. A choinka – to „drzewko z Niemiec”, drzewko ponoć chrześcijańskiego chowu? I stawiane ponoć dlatego, że iskrząca się śniegiem choinka zachwyciła samego Marcina Lutra? Chyba było jednak trochę inaczej. „Boże Narodzenie świętowali po swojemu Celtowie i Germanie. Święto nosiło nazwę Yule, tłumaczoną między innymi jako »koło«, »koło roku«. Do tradycji pogańskich należą dekoracje z iglastych gałęzi oraz palenie ognia w celu oznajmienia – a może wspomożenia – powrotu światła. Namiastką ogniska jest palenie świątecznego polana, celebrowane do dziś” – przypomina Stefańska. I cytuje The Festival H. P. Lovecrafta: „Był to rytuał Yule, starszy niż człowiek i mający go przeżyć; pierwotny rytuał przesilenia i obietnica wiosny spoza śniegów; rytuał ognia i iglastych roślin, światła i muzyki”. A ściślej – obrzędowy zwyczaj umieszczania w domach „świętych gałęzi” drzew iglastych, które, jak wierzono, skutecznie miały odstraszać krążące wokół duchy zmarłych i demony.

Czas święta bowiem to czas przywoływania mitycznego, pierwotnego chaosu. To illo tempore, „ów czas”, to wieczne „teraz” betlejemskiej stajenki, do którego tak często odwołują się polskie kolędy, mimo że najbardziej z nich popularne ukształtowały się ostatecznie późno, między schyłkiem XVIII a początkiem XX wieku (zwłaszcza za sprawą śpiewników Michała Marcina Mioduszewskiego oraz Jana Siedleckiego, księży misjonarzy z Krakowa). To wejrzenie w zasłonięte na co dzień głębie epoki bogów, bohaterów i ludzi, we wnętrzu której nic nie było jeszcze gotowe i wszystko mieszało się ze wszystkim. W której rzeczy działy się na opak, w odwróconym porządku – drzewa rosły korzeniami ku górze, ludzie żyli od śmierci ku narodzinom, zwierzęta (tak jak u nas w noc wigilijną) mówiły ludzkim głosem. W której nie istniały żadne hierarchie i normy, przedziały i podziały, w której nie było granic między światem boskim, ludzkim i zwierzęcym, a rozmaite istoty brały na siebie coraz to inne kształty. W którym wreszcie nie było granicy między tym a tamtym światem i umarli krążyli swobodnie wśród żywych.

Nad tym wszystkim jednakże rozciągnęła się dzisiaj w myśleniu potocznym, mocno wspomaganym przez kulturę masową i przesłodzoną, naiwną wizję chrześcijaństwa, zasłona zapomnień. Zapomnienia te i towarzyszące im sposoby „wyjaśnień” świadczą, jak myślę, nie tyle i nie tylko o schrystianizowaniu starych archaicznych obyczajów i obrzędów, ile o głębokim zeświecczeniu kultury rzekomo religijnej, o zagubieniu rzeczywistej natury święta, jego niebywałych paradoksów i paroksyzmów.

A święto, jak przypomina Roger Caillois, jest „paroksyzmem żywotności”, „oczyszcząjącym i zarazem odnawiającym społeczeństwo”. Jest żywiołową odpowiedzią człowieka na powszedni, zwyczajny czas, z jego rytmem i ładem, z jego przymusem pracy i regularnością, z nakazami i wzorcami, z hierarchicznym porządkiem i nieubłaganym obowiązywaniem powszechnie przyjętych norm. Ale jest też odpowiedzią na czas w ogóle, który ludzi i kultury – na podobieństwo przyrody – wyczerpuje i ogałaca z sił, wiodąc ku zużyciu się i zniszczeniu, ku zmęczeniu i rozpadowi, ku starzeniu się i śmierci. Jednak, skoro co roku natura odradza się na nowo i wkracza w nowy cykl życia, podobnie musi dziać się ze społeczeństwem. I ono również, doznając odnowy, potrzebuje „oczyszczenia z zatrutych odpadów” – materialnych i moralnych, z nieczystości, grzechów i zmaz. Trzeba więc „przepędzić zło, słabość i zużycie” – poprzez wiarę, nadzieję, a choćby i archaiczną magię.

Miesięcznik Kraków, grudzień 2020 Tekst z Miesięcznika „Kraków”, grudzień 2020.

Miesięcznik do nabycia w prenumeracie i dobrych księgarniach.