Koniec naszego świata Rozmawiała Magda Huzarska-Szumiec

Prof. Adam Wodnicki: Jestem święcie przekonany, że nie ma już powrotu do świata pełnego arogancji,rozpasania, pewności jutra i pewności siebie. Ocali nas jedynie pamięć i wyobraźnia.

Wodnicki

Zdjęcie: Grzegorz Kozakiewicz

Od dawna marzyłam o tym, by porozmawiać z prof. Adamem Wodnickim. A dokładnie od czasu, kiedy Wojciech Ornat, właściciel wydawnictwa Austeria, z tajemniczą miną wręczył mi jedną z jego książek Arelate. Obrazki z niemiejsca. Wiedział, co robi. Wsiąkłam bez reszty, pochłaniając kolejne tomy. Mijał jednak czas, życie pędziło na złamanie karku i trudno było się zatrzymać w bezsensownym biegu. Aż pewnego dnia świat stanął w miejscu. Trudno było mi się z tym pogodzić. Zamknięta w domu, ponownie wróciłam do tekstów pana profesora, które w czasie szalejącej epidemii nabrały jeszcze głębszych znaczeń, pozwoliły szukać odpowiedzi na dręczące pytania, a przede wszystkim dawały ukojenie wiarą w sens i w piękno tego świata.

To nie był dobry moment na spotkanie z pisarzem. Jednak z wrodzoną bezczelnością, ale tak naprawdę podszytą wielkim onieśmieleniem, pozwoliłam sobie zadzwonić i zapytać, czy zechciałby ze mną porozmawiać przynajmniej przez telefon. Nie oponował, choć obydwoje byliśmy zgodni, że poruszając tak ważkie tematy, powinniśmy patrzeć sobie w oczy, popijając calvados albo armaniak (to wersja pana Adama, ja stawiałam na burgunda). A tak w ogóle najlepiej byłoby usiąść na jednym z placyków Arles, które pan profesor tak kocha i gdzie mieszkał przez lata. A może jeszcze lepiej w małej restauracji przy ulicy Jean-Lucka Rabanela, której gładka kostka brukowa została ułożona na tysiącach grobów klasztornego kościoła zakonu Karmelitów, o czym spacerujący tędy turyści nie mają pojęcia, a pan profesor tak pięknie o tym pisze.

Mimo że mija kolejny dzień przymusowej kwarantanny, wciąż mam nadzieję, że tak się stanie. Świat wróci na właściwe tory, a Adam Wodnicki odpowie na jeszcze wiele pytań, które chciałabym mu postawić. Panie profesorze, trzymam Pana za słowo.

* * *

Zetknęliśmy się dzisiaj z tym, z czym stykali się ludzie średniowiecza, których często nawiedzały epidemie. I nasze reakcje są bardzo zbliżone do reakcji przodków. Jak widać, pomimo upływu wieków nie zmieniliśmy się tak bardzo jako ludzie. Tak samo boimy się śmierci i ten strach staramy się zwizualizować.

Magda Huzarska-Szumiec: Jeszcze tak niedawno świat mówił o śmierci szeptem, chował ją wstydliwie w sterylnych ścianach szpitali. Współczesna kultura odsunęła ją na bok, zmarginalizowała. Jak Pan myśli, z czego to wynikało?

Adam Wodnicki: Wielu filozofów szuka na to pytanie odpowiedzi. Wydaje mi się, że źródła wyrzucenia śmierci poza nawias naszej świadomości, nie tylko indywidualnej, ale i społecznej, są bardzo odległe. Jesteśmy dziedzicami oświecenia. To właśnie ta epoka w sposób arogancki postawiła na czołowym miejscu świata wartości nie wielkie idee, które były charakterystyczne dla renesansu, a rzeczy doczesne, materialne. Śmierć nie mieściła się w tych kategoriach, co wpajano nam przez wieki. Dlatego w świecie, który nie tak dawno usiłowano kreować, była ona czymś wstydliwym, nie do zaakceptowania. Ten tak ważny element w życiu człowieka został zepchnięty na margines. A przecież jeszcze na początku XX wieku rodzono się i umierano w domach, wśród rodzin, które niosły ze sobą pewne wartości, pewną tradycję.

Czy nie jest tak, że epidemia pozbawiła nas złudzeń? Czy przez to, co się stało, nie legło przypadkiem w gruzach nasze przeświadczenie o tym, że jesteśmy społeczeństwem dobrobytu, tak nowoczesnym, że ze wszystkim sobie poradzimy?

Zdecydowanie tak. Zaraza zakłóciła nasz obraz szczęśliwości; szczęśliwości czysto materialnej, do której dążyliśmy.

W jednej ze swoich książek pisze Pan, że współżyjemy ze śmiercią jak z cudzoziemką, lękamy się jej sposobów bycia, czasami odgadujemy jej myśli, czasami udaje się nam przewidzieć jej reakcje. Ale tak naprawdę nic o niej nie wiemy. Czy właśnie z tej niewiedzy wypływa nasz lęk?

Dla człowieka tak wiążące się ze śmiercią pojęcie jak nieskończoność jest niewyobrażalne. My żyjemy w świecie rzeczy skończonych. W tej sytuacji to zupełnie zrozumiałe, że wizja unicestwienia na wieczność, jaką przyniosła epidemia, budzi w ludziach grozę.

Chyba zawsze tak było. Przykłady możemy znaleźć w literaturze.

Zaraza to bardzo znany motyw. Opisy śmierci z powodu epidemii mamy w literaturze europejskiej, poczynając od Dekameronu Boccaccia czy Dziennika roku zarazy Daniela Defoe. To ostatnie dzieło jest wstrząsającym opisem dżumy w Londynie w latach 1665–1666. U Defoe po raz pierwszy została sformułowana myśl, że strach przed śmiercią jest okrutniejszy od samej śmierci. Książka ta stała się inspiracją dla Alberta Camusa, który pod jej wpływem napisał Dżumę. Ten motyw występował także u innych współczesnych autorów, jak choćby u Jeana Giono w Huzarze na dachu. Jest to opis zarazy, jaka ogarnęła Francję w XIX wieku. Na podstawie tej niezwykłej książki powstał przepiękny film z Juliette Binoche. W kinie ten temat podjął również Ingmar Bergman w Siódmej pieczęci. Niesamowita jest tam scena gry ze śmiercią w szachy. Zresztą w tym filmie występują wszystkie elementy ikonograficzne związane z zarazą – pochody biczowników, upiorne tańce śmierci.

Dzisiaj w telewizji także pokazywane są makabryczne obrazy. Na zdjęciach ze szpitali we Włoszech albo z Hiszpanii widzimy umierających ludzi, których są tysiące. Czy oglądając je, nie reagujemy tak jak ludzie w dawnych wiekach, którzy swoje lęki wizualizowali, na przykład malując kostuchę z kosą?

To ciekawe, że zetknęliśmy się dzisiaj z tym, z czym stykali się ludzie średniowiecza, których często nawiedzały epidemie. I nasze reakcje są bardzo zbliżone do reakcji przodków. Jak widać, pomimo upływu wieków nie zmieniliśmy się tak bardzo jako ludzie. Tak samo boimy się śmierci i ten strach staramy się zwizualizować. Niegdyś w przedsionkach kościołów wisiały obrazy korowodów śmierci, które miały być przestrogą dla wiernych, by spodziewali się kary za grzechy. Co ciekawie, w Prowansji, w której wiele lat mieszkałem, nie ma tego typu przedstawień. One są charakterystyczne dla naszego kręgu kulturowego, dla krajów północy. Wynika to z innej postawy ludzi wobec życia. Na południu śmierć jest bardziej oswojona, nie budzi aż tak wielkiego przerażenia. Tam wiele form społecznej egzystencji w dużym stopniu zachowało wartości przeniesione jeszcze ze starożytności, z kultury antycznej. Jest tam dużo więcej spokoju i pogody. To, co w nas budzi tak wielki lęk, tam tak bardzo nie przeraża. Może na takie pogodniejsze postrzeganie świata i spraw ostatecznych ma wpływ tamtejsze światło, wino podawane do posiłków… W Prowansji nie ma mgieł, ponurych nocy i nietoperzy.

Zastanawiam się, jak współczesna sztuka zareaguje na to, co się teraz dzieje na świecie.

Pewnie jakoś zareaguje, ale nie mam pojęcia jak. Jestem natomiast najgłębiej przekonany, że świat, do którego wrócimy, już nie będzie taki sam jak przedtem. Jeszcze nie potrafię sobie uświadomić, co się zmieni, ale czuję, że będzie inaczej. Jestem święcie przekonany, że nie ma już powrotu do świata pełnego arogancji, rozpasania, pewności jutra i pewności siebie.

Zastanawiam się, co w takiej sytuacji po nas zostanie?

Jak mówił Tadeusz Borowski: „Zostanie po nas złom żelazny i głuchy, drwiący śmiech pokoleń”. Na pewno zostawimy po sobie wiele złych rzeczy: pamięć po Holokauście, obraz dezintegracji społecznej, strachu przed uchodźcami, odrzucanie ludzi o odmiennych orientacjach seksualnych. Ale też znajdą się dobre rzeczy. Już teraz dzieje się coś, co napawa mnie optymizmem. Powraca solidarność międzyludzka, która, jak jeszcze niedawno mogło się wydawać, kompletnie zniknęła. Będąc już leciwym człowiekiem, odczuwam ją teraz bardzo intensywnie. W tych trudnych czasach mam wokół siebie dziesiątki ludzi, którzy ofiarowują mi pomoc. I to nie jest, myślę, tylko moje jednostkowe doświadczenie, ale powszechne. Słyszę, że ludzie w domach szyją maseczki, które zanoszą do szpitali czy ośrodków pomocy społecznej. I to jest piękne. Jesteśmy świadkami budzenia się czegoś wspaniałego, wspólnoty, którą pamiętamy z czasów stanu wojennego.

W swoich książkach często wraca Pan do prowansalskiego miasteczka Arles, w którym odnajduje pan ślady starożytnej przeszłości tego miejsca. W Lekcji łaciny jego mieszkańcy są pod wrażeniem wydobycia z Rodanu popiersia Cezara, które spoczywało tam przez wieki. Skąd taka ekscytacja?

Bierze się ona stąd, że ludzie zawsze szukają swojej tożsamości. Paul Gauguin jeden ze swoich obrazów zatytułował Skąd przychodzimy, gdzie jesteśmy i dokąd idziemy? Ta część Skąd przychodzimy jest niesłychanie ważna. Ona bardzo dużo mówi o nas samych. Projekcja przeszłości pozwala ludziom wrażliwym i mądrym zastanawiać się, jak rzutuje ona w przyszłość.

Bo tylko pamięć może nas ocalić?

Tak, bo my jako ludzie mamy wspaniałą historię. Są w niej oczywiście elementy, których będziemy się zawsze wstydzić. Ale jest też wiele rzeczy, z których możemy być dumni. Mamy do czego się odnosić, choćby do mądrości, którą nagromadzili starożytni i która jest cały czas niesłychanie żywa. W moim ostatnim tomiku Contrapunctus pokazuję, jak głęboko tkwimy w mitach, jak głęboko przez cały czas przeżywamy to, co kiedyś było ważne. Wciąż noszę w sobie obraz z dzieciństwa, kiedy 2 lutego, w Matki Boskiej Gromnicznej na wsi widziałem światełka niesione przez ludzi z kościoła. Teraz uświadamiam sobie, że to były światełka Demeter, która szuka zaginionej córki. To jest ta sama europejska tradycja, z której się wywodzimy. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele z tego świata, który wydaje się nam tak odległy, żyje w nas i jak jest on ważny dla naszego człowieczeństwa.

Czy skłania nas do tego pamięć genetyczna, o której Pan tak pięknie pisze, przytaczając przykład zaprzyjaźnionego winiarza, który po udarze obudził się i mówił po łacinie, choć wcześniej nie znał tego języka?

Proszę sobie wyobrazić, że nie jest to fikcja literacka. Podobne zdarzenie miało miejsce. Świadczy o tym, jakie pokłady pamięci nosimy w sobie. Mamy zapisane w podświadomości obrazy, które dotyczą wspomnień sprzed wielu pokoleń. Ale nic o tym jeszcze konkretnego nie wiemy. Trudno się dziwić, przecież o tym, że krew krąży w żyłach, dowiedzieliśmy się całkiem niedawno, bo 300 lat temu. Myślę, że wiele jeszcze rzeczy odkryjemy. Z całą pewnością odnajdziemy w budowie naszego DNA ślady pamięci, którą przekazywały nam pokolenia. Gdzieś to tkwi w nas zaszyfrowane. Problem w tym, że jeszcze nie potrafimy się do tego dostać.

Zdarza się Panu odnosić wrażenie, że jest w jakimś miejscu, w którym już kiedyś był?

To jest fenomen określany mianem déjà vu. Nagle odnajdujemy się w miejscu, które jest dla nas w pełni znajome, znamy szczegóły, potrafimy odgadnąć, gdzie się coś mieści. Ja to przeżyłem w Arles, kiedy pewnego majowego popołudnia siedziałem na tamtejszym placu. Uświadomiłem sobie, że jestem w miejscu, które znam od zawsze i do którego zawsze tęskniłem. To się zresztą potwierdziło, gdy poznałem historię jednego z moich przodków. Na tym samym polega fenomen miłości od pierwszego wejrzenia. Spotykamy osobę, która jeszcze przed chwilą była dla nas obca i nagle się okazuje, że jest to człowiek, na którego czekaliśmy całe życie. Jest taka piękna, hinduska legenda mówiąca o tym, że byliśmy kiedyś osobami dwupłciowymi, które na skutek przekleństwa zostały rozdzielone. Teraz te dwie połówki szukają się po świecie i odnajdują poprzez umysł albo poprzez ciało. I to jest cud.

A może najlepszym lekarstwem na strach są marzenia? Takie jak chociażby gajowego, którego poznał Pan nad jeziorem. Znał on wszystkie wina Prowansji i Langwedocji, kolekcjonował ich etykietki, choć nigdy nie był we Francji, a smak trunku jedynie sobie wyobrażał.

To jest opowieść o marzeniu, o potrzebie cudowności, którą każdy w sobie nosi. Człowiek, który nigdy w życiu nie pił wina, nagle posiadł wiedzę godną największych enologów. To było całe jego życie, marzenie o świecie, który gdzieś istnieje i który jest w pełni realny. Wystarczy tylko przebić cieniutką błonkę powietrza, żeby się tam dostać. Marzenie stało się treścią życia tego człowieka. Każdy z nas nosi w sobie takie marzenie, większe, mniejsze, bardziej zuchwałe, a czasem całkiem skromne.

Odnoszę wrażenie, że Pan szuka wybawienia w sile wyobraźni, bo gdyby tak nie było, nie dedykowałby Pan swojego ostatniego tomiku Contrapunctus tym, „którzy zdolni są – poprzez płomyki żarnowca albo w prześwitach zarośli – dostrzec cień fauna albo tańczącej nimfy, którym na skrzyżowaniu dróg zdarza się spotkać sfinksa, a w leśnych odstępach bożka Pana”.

Jestem przekonany, że najwyższą prawdę o rzeczywistości daje nam właśnie wyobraźnia. To, co wyobrażone, jest niekiedy bardziej realne niż to, co rzeczywiste. Całe moje pisarstwo jest na tym zbudowane. Stworzyłem moje Arles, miasto, którego nie ma w istocie. Ono jest częścią mojej wyobraźni. Ale dla mnie jest bardziej realne niż to, co jest zbudowane z kamienia.

Miesięcznik Kraków, maj 2020 Tekst z miesięcznika „Kraków”, maj 2020.

Miesięcznik do nabycia w prenumeracie i dobrych księgarniach.