List do Stanisława, Dyrektora
Tekst: Witold Bereś

Czasami tak do Ciebie właśnie mawiałem – Stanisławie Dyrektorze. Czasami. Lecz nierzadko. Raz, że zawsze lubiłem (lubię) kpinę, taką, jak choćby ów cytat z Kilera 2. Dwa, gdy chciałem podkreślić dystans do Ciebie, zwłaszcza gdy mnie wkurzyłeś. Kurczę, a Ty właśnie znowu mnie wkurzyłeś.

Obiecałeś mi niedawno, że w wakacje zrobimy mały tour po kompletnie obcych mi Kresach, które dla Ciebie były esencją tradycyjnej polskości, takiej z krzyżem, ogniem i mieczem (a która, oczywiście, zawsze mnie wkurzała). Ale Twoje opowieści o tych ziemiach były przesiąknięte taką pasją, taką miłością, taką wiedzą wreszcie, że i ja zapragnąłem liznąć choćby tego miejsca.

Zaplanowaliśmy to kilka tygodni temu, po kolejnej edycji konkursu PORTRETY, gdzie nagrodę czytelników dostało Wilno i – de facto – cały monumentalny cykl książek Kresowa Atlantyda prof. Stanisława Niciei.

Ciebie to ucieszyło, bo właśnie Kresy i nostalgia. Mnie – bo ogromna liczba głosów, które padły na ten tytuł, uświadomiła mi, że to po prostu wielki rynek czytelniczy dla miesięcznika „Kraków”. Śmiałeś się z tego mojego podejścia.

Miał więc być Krzemieniec – tak ważny dla Ciebie (te twoje opowieści o spotkanej tam przypadkiem na ulicy bohaterce innych opowieści). Miał być Stanisławów (bo od Stanisława – kpiłeś sam z siebie, dystans zaś do siebie to cecha zacna, a nieczęsta; ja natomiast złośliwie dodawałem: – Iwano-Frankowsk, Stanisławie Dyrektorze). No i musiał być Lwów. Tak, przez całe dorosłe życie latałem między jakimiś wyspami Fidżi a Ekwadorem czy inną Saharą Zachodnią, a nigdy nie byłem trzysta kilometrów od Krakowa, w mieście urodzenia mojej mamy. – A to wstyd – mówiłeś. I znowu mnie wkurzałeś, tym bardziej że miałeś rację.

Więc mieliśmy jechać, a Janusz P. obiecał, że wszystko zaplanuje.

Więc mieliśmy jechać, już przymierzałem pierwsze miesiące jesienne, gdy pandemia opadnie i upał zelżeje, bo przecież Ty zawsze dotrzymywałeś obietnic, a tu nagle taki szpas.

Nie pojedziemy.

Odszedłeś.

Jak więc mam się na Ciebie nie wkurzać?

* * *

To profesor Majchrowski, kiedy wymyślił, że mógłbym być redaktorem miesięcznika „Kraków”, poznał mnie z Tobą. A ja najpierw, taki nawyk, wypytałem o Ciebie, kogo się dało. Jedni mówili tak, inni siak. Ale mój przyjaciel Andrzej W., którego głos liczy się dla mnie bardzo, powiedział rzecz znamienną: – Staszka niektórzy nie traktują poważnie, bo nie dba o swój wizerunek. Że zaczesana fryzura, że niebieska koszula… I że w ogóle jest trochę z innej epoki. Zapewniam cię jednak – to jest klasyczny, wspaniały krakowski intelektualista, jeden z takich, jakich podziwialiśmy kiedyś wspólnie u zarania wolnej Polski… Porozmawiaj z nim kiedyś o architekturze sakralnej, o literaturze, o Uniwersytecie Jagiellońskim…

* * *

Stanisławie, pewnie to zauważyłeś: posłuchałem rady przyjaciela. I, gdy akurat się na Ciebie nie wkurzałem, siadałem w Twoim gabinecie, wchłaniając Twoje opowieści z pogranicza historii sztuki, literatury i – a co, powiedzmy i to – słuchając krakowskich plotek.

Nie zapomnę długiej barwnej narracji snutej przez Ciebie w gabinecie z udziałem niemalże wszystkich ważnych ludzi Biblioteki Kraków, kiedy to opowiadałeś o włoskich kościołach. Nawet jeśli to była chęć popisania się, jak powiedziałby ktoś małego serca, to jakże chciałbym mieć tę swadę, tę barwność i tę wiedzę.

Byliśmy wszyscy zafascynowani. I znowu mój pomysł taki: – A jedźmy w ramach zadania specjalnego miesięcznika, a co! – na wycieczkę do Florencji czy Rzymu z dyrektorem. Kraków – Italia, związki oczywiste!

Czy to był plan realny?

O, przekonać Cię do niektórych spraw, zwłaszcza tych trudniejszych i niekonwencjonalnych, było tylko ciut łatwiejsze niż wysłanie łazika Perseverance na Marsa. Zawsze wolałeś sprawdzone rozwiązania, prawne szablony i znanych ci ludzi. Do prowadzenia tytułu prasowego przystawało to jak pięść do nosa. Więc się wkurzałem, znowu. Ale Ty nigdy, przenigdy, nawet przesadnie zachowując przyzwoitość wydawcy, nie tępiłeś moich szalonych planów czy choćby prywatnie nie próbowałeś wpływać na pismo. Znowu więc z przyjemnością słuchałem Twych opowieści…

I te rozmowy o dziele, które miało być (które będzie!) Twoim pomnikiem: o Encyklopedii Krakowa. Zastanawianie się choćby, jak pokazać łajdaków, którzy jednakowoż w historii miasta mają swoje miejsce?

I te rozmowy o innej twej fascynacji – Janie Pawle II. Ty byłeś nim zauroczony, również religijnie, ja, bezbożnik, ceniłem go politycznie i społecznie. Ty kochałeś jego poezje (i pisałeś o tym księgi rozliczne), ja uważałem te wiersze za marniutkie, więc było o czym mówić i o co się spierać.

Tu pojawiała się ta Twoja wielka cecha – pamiętałeś z imienia, nazwiska, a nawet cech osobowych prawie każdą (a może i każdą) osobę, nawet jeśli to był zwykły, leniwy student. A co dopiero, gdy mowa była o osobach dla Ciebie najważniejszych: o profesorach Marii Dłuskiej, Franciszku Ziejce, Tadeuszu Ulewiczu.

Trafu trzeba, że byli to Twoi bezpośredni nauczyciele, a moi dalsi mistrzowie. Więc znowu nad kawą snuliśmy opowieści o Uniwersytecie i Gołębniku.

* * *

No i te nasze zabawne podgryzania.

Najpierw mój kompromitujący (cóż z tego, że powszechny?) nawyk językowy, ignorujący zróżnicowanie rodzajowe i wybierający formę półtorej, odnosząc ją także do liczebników rodzaju męskiego. „Półtorej roku”.

Uch, jak pasjami lubiłeś, ze zjadliwie błyszczącym okiem, publicznie zwracać mi uwagę na ten błąd.

I Twoja wpadka, gdy rzekłeś, że coś tam to autentyczny fakt, którą równie chętnie natychmiast głośno i publicznie wykpiłem: – Stanisławie Dyrektorze, ty jesteś dziennikarzem, ale chyba tylko z wykształcenia, co? Widziałeś kiedyś fakt nieautentyczny?

Uch, jak się zmieszałeś.

Było to z półtora roku temu.

Czy obaj się czegoś od siebie nauczyliśmy?

* * *

Jakie to wkurzające, że ludzie odchodzą dziś tak szybko, bez pożegnań. Przecież jeszcze trzy tygodnie przed przegraną walką z covidem oddzwaniałeś do mnie ze szpitala, tłumacząc, że wirus niestraszny, że będzie dobrze i za chwilę wypijemy kawę.

Jak zły jest Los, ślepy Los (nie, nie mów mi nic o woli Boga, Stanisławie Dyrektorze) pozwalający na to, że bezosobowa Zaraza niszczy wszystko i wszystkich.

Jak paskudne jest państwo, które dopuściło do takiej zapaści, że służba zdrowia jest zarżnięta, a lekarzom sił brakuje.

Jak nieludzka jest władza, która manipuluje pandemią w tym samym czasie, gdy ludzie w szpitalach, tam gdzie w naturalny sposób oczekuje się pomocy, umierają na potęgę.

Jaki jestem wściekły, że nie pokażesz mi Lwowa, Krzemieńca i Stanisławowa.

Jakże chciałbym znowu wypić kawę z Tobą w twoim gabinecie.

Jak mi smutno, że cię nie ma, Staszku.