AKTUALNOŚCI

„Uderz w stół…” – kilka słów o „Dziadach”

Nie wiem, czy można jeszcze cokolwiek nowego i odkrywczego o spektaklu „Dziady” Adama Mickiewicza w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie powiedzieć. Chyba wszystko napisano, wykrzyczano i jak zwykle w przypadku „Dziadów” – zakazano. Chwała Bogu, że owe zakazy nie przerodziły się uliczne jatki, i nie zaowocowały zdjęciem spektaklu z afisza!

Swoistym paradoksem tej inscenizacji jest fakt, że dzieło Adama Mickiewicza wystawiono na scenie, której patronem jest Juliusz Słowacki, a postać jego ojczyma, ginącego od pioruna topiącego srebrne ruble, ukazuje Mickiewicz w „Dziadach” w mało sympatycznym kontekście. Warto przypomnieć, że premiera „Dziadów” (w reżyserii Adolfa Walewskiego) na tej samej scenie odbyła się w 1906 r., wówczas scenografię do spektaklu stworzył sam Stanisław Wyspiański. A tak naprawdę, w Krakowie „Dziady” pojawiły się na Scenie Narodowej już w 1848 r. pod tytułem „Senatór Nowossiltzoff czyli sledztwo zbrodni stanu na Litwie. Ustęp historyczny z poematu Dziady przez Adama Mickiewicza”.

„Dziady” zawsze miały wymiar polityczny. Wszak ukazują walkę Polaków w Wilnie z rosyjskim ciemiężcą, a pragnienia Narodu, w dialogu z Bogiem, wypowiada symboliczna postać – Konrad. Spektakl Dejmka (1968 r.), a później Swinarskiego (1973 r.) nadal skrywały tęsknoty Polaków, by wyrwać się spod rosyjskiego buta – tym razem nie wszechwładnego cara, a mieniącego się wszechpotężnym I sekretarza komunistycznej partii. I myliłby się ten, kto stwierdziłby, że „Dziady” straciły swą moc w 1989 roku. Moc prawdziwej poezji, a taką ma przecież twórczość Mickiewicza, polega na tym, że nigdy się dezaktualizuje. Doświadczamy tego w spektaklu Mai Kleczewskiej.

W jakiej rzeczywistości żyjemy, każdy chyba dostrzega, czuje, przeżywa… Po każdej ze stron podzielonego narodu. Perfidni politycy, skłócone przez nich społeczeństwo, upadek edukacji, upadek autorytetu Kościoła, wypaczona demokracja, o poczuciu krzywdy kobiet sprzeciwiających się wykorzystywaniu ich za sprawą wykoślawionych poglądów, zatrzymywanych i lżonych przez służby, nie wspominając już nawet o środowiskach LGTB, nazywanych ideologią gender.

Pamiętajmy, że złe moce siedzą w każdym z nas. Obrazuje to doskonale scena rytuału „dziadów” odbywana nie w cmentarnej kaplicy, a przy zastawionym stole, wokół którego zebrali się chyba wszyscy reprezentanci grup społecznych. Od kombatantów z Powstania Warszawskiego, przez współczesnych Obrońców Chrystusa, stojących na uboczu Żydów, po przedstawicieli LGBT. Ten piękny obrzęd – prowadzony przez Guślarza (Feliks Szajnert), po pojawieniu się Złego Pana, którego nienawidzą wszyscy, zamienia się w regularną „kopaninę”. Na scenie panuje harmider i chaos nie do opanowania! Poruszająca jest scena w więzieniu, w Celi Konrada, w której znajdują się same kobiety, pobite, poniżone, buntujące się, wznoszące w swej nieokiełzanej złości prośby do Boga, pragnące zemsty – nieważne z jego czy bez jego pomocy.

To one wcieliły się w role mickiewiczowskich filaretów. Na tych ruinach, pogardzając wszystkimi bawi się, pławiąc w dobrobycie, otoczony klakierami Senator Nowosilcow – świetna rola Jana Peszka grającego beznamiętnego, wyrafinowanego i bezlitosnego, gardzącego ludźmi, śmiercią polityka. Mało takich wokół? I najważniejsza postać spektaklu, poraniony, wyczerpany, ułomny – wszak z trudem poruszający się o kulach, komentujący celnie wydarzenia i walczący – Konrad, czy raczej Konrada. W tę rolę wciela się – chyba po raz pierwszy w historii „Dziadów” – kobieta, Dominika Bednarczyk. Strój męski, włosy krótkie. Postać twarda, działająca jednak w wyraźnym odosobnieniu, jakby ignorowana, która jednak bezpardonowo wypowiada, może zbyt często wykrzykując, oczekiwania Polaków, twardo wchodzi w dialog z Bogiem. Białogłowa i nie lęka się! Nawet kiedy brutalny kapłan (wspaniały w tej roli Marcin Kalisz) – w szatach kardynalskich – za każdą odpowiedź nie po jego myśli – wali ją w twarz. Gdy nie ma argumentów, pozostaje przemoc. Gdy jest poczucie bezkarności, można robić wszystko w obliczu ołtarza. Pluć w twarz wiernym, którzy nimi przestają być…, Bóg przebaczy? Hulaj dusza piekła nie ma?! Tyle pytań do Boga kierowanych pozostaje bez odpowiedzi! To nas nie pociesza, nawet ten obiecany, co ma przyjść i wyzwolić o imieniu „Czterdzieści i cztery” też już otuchy nie dodaje. Szczęściem, świtać zaczyna, codzienność nas ogarnie, zapomnimy o koszmarach nocy listopadowej, przywdziewając szaty urzędników – czy to miejskich czy korporacyjnych, uśpimy czujność i nawet nie zauważymy, kiedy realny koszmar nas ogarnie.

W spektaklu jednak brakuje muzycznego rytmu, który nadawałby tempa i przeprowadzał widza przez niektóre trudniejsze fragmenty tekstu, dłużące się czasem bardzo statyczne sceny i monologi. Kiedy Krystyna Zbijewska pisała książkę „Dwadzieścia kroków wszerz i wzdłuż” na jubileusz 100-lecia „Słowaka”, posłużyła się cytatem z dramatu „Wyzwolenie” Stanisława Wyspiańskiego: „a my mamy wielką scenę: dwadzieścia kroków wszerz i wzdłuż, przecież to miejsce dość obszerne, by w nim myśl polską zamknąć już”. Okazało się, że dla twórców „Dziadów” mało obszerne. Znacząco okrojona została przestrzeń widowni na rzecz sceny. Zlikwidowano wiele rzędów – na złotówki strat nie będę przeliczał. Część widzów ulokowano bokiem do frontu sceny, co nie daje komfortu uczestniczenia w spektaklu. Czy rzeczywiście było to konieczne? Ale o gustach – wizjach artystycznych – się nie dyskutuje.

Czy spektakl jest obraźliwy? Jest drastyczny w niektórych momentach, ale bez przesady. Nie ma tam kłamstwa, konfabulacji. Twórcy dostępnymi sobie narzędziami unaoczniają nam nasz pokiereszowany świat przez pryzmat poezji Adama Mickiewicza, zachęcając, by spojrzeć nań bez filtrów ideologicznych i kiedy trzeba – uderzyć się w pierś mówiąc: mea culpa. A że niektórzy (podobno najczęściej ci, którzy nie oglądali spektaklu) podnoszą larum. No cóż, nie wiem, którą mądrość ludową tu zastosować: Uderz w stół, nożyce się odezwą. A może tą – Na złodzieju czapka gore. Jedno jest pewne, że uczestnictwo w teatralnym misterium Adama Mickiewicza „Dziady” w Teatrze im. Juliusza Słowackiego nie jest czasem straconym.

Janusz M. Paluch

(fot. Bartek Barczyk)