Dostawka

Paweł Głowacki
Paweł Głowacki

Gruszka braci Mongolfier

Niedziela

Dziś już nie pamiętam, który to był rok i miesiąc. A dzień tygodnia? Nie odnajdę. Jak i tego, czy w teatrze warszawskim czy wrocławskim scena miękka była niby mech. Nawet przy tytule się nie uprę. Może Hamlet, może Król Lear, może Otello… Po latach pewne jest tylko, że owego wieczoru nie słyszałem kroków aktorów mówiących frazy Williama Szekspira, frazy oryginalne, staroangielskie. Niech będzie Hamlet. Pewne jest jeszcze, że seans reżyserował Peter Brook, magik prawie mityczny. Cała scena zaścielona gąbką w tonie jasnej szarości. Tak, pamiętam – wszędzie siwy mech. Stopy aktorów, w samych skarpetach, bezszelestnie zapadały się w nim na centymetr, dwa. Wiele ruchu było, lecz ani jednego skrzypnięcia podłogi, najlichszego echa szmeru przy ziemi. Nieobecność trzasków, chrobotów, jęków desek. Cisza doskonała na dnie starej bajki. Magik najwyraźniej cenił sobie czystość zdań, zwłaszcza takich zdań. Cóż można dziś dorzucić do, na przykład, Wariacji Goldbergowskich Jana Sebastiana Bacha? Elektryczną gitarę basową? Wesele Wojciecha Smarzowskiego? Bayraktara? Inny, równie ważny, znak teraźniejszości? Sto takich znaków? A do Mona Lisy? Może komórkowy telefon przy uchu jej domalować, seledynowym sprayem? I dryfujący nad telefonem komiksowy dymek z aktualnie modnym błaganiem polskim: „Przybądź i wyrównaj, bo nad Wisłą bolesne nierówności!”? Brook po prostu nie znalazł powodu, aby w doskonałe istnienie słów Szekspira z początków XVII stulecia wciskać rytm kroków z końca wieku XX.

Gdy artysta teatru opanuje banalną sztukę dziergania na scenie podobieństw generalnych – Polskę współczesną, palące problemy Polski współczesnej odnajdzie w dowolnym punkcie przeszłości świata całego oraz na jakimkolwiek spłachetku globu. W słoniu Hannibala dostrzeże naszą krowę spod Pcimia, gdyż jedno i drugie stworzenie cztery nogi posiada.

Jak gdyby w starej wieczności nie była mu potrzebna współczesność, aby starą wiecznością boleśnie dźgać współczesność. Jak gdyby miał kamienne przekonanie, że stare wieczności są dla nas najdotkliwsze – bez nas, gdyż stare wieczności żyją najintensywniej, kiedy są czyste. Kiedy podane są bez męczącej okrasy doraźności. Tamtego wieczoru, gdy padło słynne pytanie: „Co czytasz, książę?”, a po sekundzie równie słynna odpowiedź: „Słowa, słowa, słowa” – wróciła do mnie powieść Virginii Woolf Orlando, cudna bajka także o nieśmiertelności lektury czystej. Dziś – wraca znów. Katarzyna Minkowska przeczytała bajkę Woolf, także jej eseje, listy, opasłe kroniki jej życia – i na kanwie tych narracji wyreżyserowała w Narodowym Starym Teatrze seans Orlando. Bloomsbury. Przeczytała? Ale – jak przeczytała? Stare wieczności – jak się je dziś studiuje w teatrze? Jak Minkowska czytała bajkę o lekturze czystej, że wyszło jej coś na podobieństwo błagania polskiego, przez trzy godziny sennie dryfującego w dymku nad sceną: „Przybądź, dzielna Virginio, przybądź i wyrównaj, bo nad Wisłą same bolesne nierówności panoszą się dziś!”?

Wtorek

Zamiłowanie do książek objawił wcześnie, powiada Woolf o tytułowym bohaterze Orlanda. Czytał od początku, od swego początku, co nastąpił wieki temu, w latach Elżbiety I na tronie. Orlando skutecznie zjawił się w Anglii czasów Williama Szekspira, być może tylko dlatego, że zamiast, jak wszyscy, jak każdy, ty też, wydać z siebie debiutancki wrzask nie do zrozumienia, nie do odczytania ze zrozumieniem – z podsuniętej mu przed poziomkowy nosek kartki, zaczernionej koślawym pismem położnej, szklanym sopranem przeczytał klarownie, czysto, bezbłędnie: „Oto się urodziłem” – i rzeczywiście zaczął być. Że właśnie tak ruszyła jego wieczność – owszem, wieczność, Orlando jest bowiem nieśmiertelny, na 250 stronach powieści z wieku w wiek, aż do XX stulecia, przechodzi jak my z tygodnia w tydzień – zatem, że to bajkowe, bez końca istnienie zapoczątkowała głośna lektura trzech słówek, pewności nie ma.

W teatrach młodzi bawią się dziś powszechnie i bez ustanku. Co rusz ktoś Polakom objawia na scenie dzisiejszą polskość Anglii Szekspira, Rosji Czechowa bądź Francji Moliera, słowem – aktualną polskość wszystkiego co niepolskie. Sierioznie, z marsem na obliczach, sądzą, że oto uwspółcześniają, odnawiają, reanimują, a nawet wskrzeszają stare opowieści.

Woolf milczy o tym. Lecz nie milczy o Orlanda dziecięcych, zakazanych przez przerażoną rodzinę, głęboko w noc ciągnących się lekturach. Mówi o pokojowcach, co go tuż przed brzaskiem znajdowali śniącego z buzią wciśnięta w otwarty tom wierszy lub baśni; o hodowanych przezeń robaczkach świętojańskich, którymi w ciemnościach pod pierzyną zastąpił wzbroniony mu kaganek; w końcu o prędko zdławionym pożarze, co go wzniecił hubką i krzesiwem, gdyż w godzinie duchów otwarta książka nie może być czarna, a przecież byłaby czarna, gdyż odebrano mu również świętojańskie robaczki. Tak, był Orlando stracony od początku. „Urodził się i to go zgubiło”, powiada Samuel Beckett w pierwszych taktach Partii solowej. Woolf mogłaby rzec: „Pięknie się zagubił, gdyż czytał od urodzenia”. Mogłaby tak rzec, lecz na stronie 49 kreśli coś większego. Portret smakowity – regułę lektury czystej. Jak kto woli – regułę Don Kichota. Albo – zasadę Petera Brooka. Oddam jej dzień cały, bez śladu współczesnej okrasy.

Środa

„Śmiercionośna natura tej choroby polegała na wypieraniu rzeczywistości przez ułudę, toteż wystarczyło, by Orlando, którego los obficie obdarzył zastawą, pościelą, domami, czeladzią, dywanami i łożami, wystarczyło zatem, by otworzył książkę, a całe to wielkie dóbr nagromadzenie rozpływało się we mgle. Dziewięć akrów kamienia, który tworzył jego dom, znikało; sto pięćdziesiąt osób służby rozwiewało się; osiemdziesiąt koni pod wierzch przepadało; policzenie wszystkich dywanów, sof, końskich rzędów, porcelany, platerów, flakoników i innych ruchomości, często z kutego złota, które ulatniały się jak morski wyziew, zajęłoby zbyt dużo czasu. Siedział zatem Orlando w samotności i czytał – człowiek nagi”.

Piątek

Minkowska także, jak sądzę, w samotności siedziała, pochylona nad otwartymi księgami pani, która w szczelnie pod szyję zapiętym Londynie międzywojennym czuła nieskrywaną miętę zarówno do mężczyzn, jak i kobiet, co ze swej strony mogli/mogły poszczycić się podobną wszechstronnością serc. Minkowska zapewne niejeden dzień i nie noc jedną siedziała tak, samotna, siedziała i siedziała, czytając i czytając opowieści Woolf, także, a może zwłaszcza – Orlanda. Owszem. Tylko że – nie była naga. Szkoda. Na domiar rozczarowania, z każdym kolejnym akapitem przybywała na niej nowa niczego nieprzepuszczająca warstwa. Coraz szczelniej, totalniej, gruntowniej okutana stawała się Minkowska. Nie zostawiała cienia nadziei, że kiedykolwiek będzie można dociec sedna, zyskać odpowiedź na pytanie: Jaka jest, gdy w nic nie jest uwikłana, w niczym nie tonie. Jak „brzmi”, wolna od kontekstów, po prostu – czysta? I żeby chociaż znikała pod warstwami słownych szat Woolf! Gdzie tam! Czytając Orlanda, bajkę stuletnią – Minkowska dusiła nagość betami Polski teraźniejszej. Przemieniona w społecznie zaangażowaną obłą kloszardkę o wymiarach lotnej gruchy braci Mongolfier – co czuła, na 49 stronie powieści Woolf, studiując zasadę Brooka?

Sobota

Oto na scenie Starego Teatru – salon londyński sprzed wieku. Dziś u nas podobne mamy pomieszczenia, porównywalnie ambitne. W salonie – grupa angielskich intelektualistów i artystów, zwana grupą Bloomsbury. Eteryczna Woolf pośród nich. Są trochę zbuntowani, trochę kontestujący, erotycznie swobodni, a duchowo – dumnie ponad zapiętym pod szyję mieszczaństwem londyńskim się unoszą. Dziś u nas podobni, podobnie działają. Ktoś na pianinie, kontrabasie i perkusji przygrywa, inni snują myśli o wielu odcieniach wolności osobistej. A to o swobodzie erotycznej, a to o niejednoznacznościach płci, a to o miłości wolnej, a to o rolach społecznych mężczyzn i kobiet, a to o równości, a to o raniących niewinnych ludzi kliszach kulturowych, a to o tamtym jeszcze, a to o owym – wszystko zaś parząco aktualne. Dziś u nas – nie inaczej. Do tego troska o przyszłość ludzkości kwitnie w salonie Bloomsbury, albowiem gada się tu, przez lata całe, a wrzesień roku 1939 się zbliża i zbliża. I wojna tuż, zastanawia się tedy salon Bloomsbury. Czy sankcje spowolnią Hitlera? Czy jedzenie podrożeje? Czy Hitler zatrzyma się po zaanektowaniu Austrii? I dumają też w salonie o tym, że Hitler zwierzęco łaknie Ukrainy, oraz o słowach Ojca Świętego o wojnie… Czy trzeba mówić, co dziś u nas zajmuje wolnomyślicieli salonowych?

Poniedziałek

„Ich losy wydają mi się bardzo współczesne”, powiada Minkowska o naszych braciach i siostrach z dalekiego salonu Bloomsbury. I dotyka tym zdaniem, bodaj niechcący, istoty. Ogólność! Ich los równa się nasz los! Ogólność analogii! Tak właśnie! Gdy artysta teatru opanuje banalną sztukę dziergania na scenie podobieństw generalnych – Polskę współczesną, palące problemy Polski współczesnej odnajdzie w dowolnym punkcie przeszłości świata całego oraz na jakimkolwiek spłachetku globu. W słoniu Hannibala dostrzeże naszą krowę spod Pcimia, gdyż jedno i drugie stworzenie cztery nogi posiada. Czyż nie? Nilowy krokodyl z epoki któregokolwiek Ramzesa jest w istocie koniem Hubala, albowiem koń ma tyle samo oczu, co krokodyl, i do tego, identycznie jak krokodyl – z przodu. A z powodu operowania pędzlem maczanym w farbie polski malarz pokojowy Staszek Kowalski 22 czerwca tego roku pokrywający ślepą kuchnię w Łomży majtkowym różem, to przecież nie Staszek jest, lecz Leonardo da Vinci, który na ścianie refektarza mediolańskiego klasztoru Dominikanów 22 czerwca roku 1498 właśnie kończy malować obrazek przedstawiający Ostatnią Wieczerzę. Tak, pędzel złączył dwóch malarzy w postaci jednej, pędzel i dokładna dzienna data. Gdybym tak ja znał dzień, miesiąc i rok, kiedym widział Hamleta o miękkim dnie… W każdy razie, nie jest wykluczone, że Minkowska ma naprawdę na imię Virginia, Orlanda zaś napisała Kasia Woolf, zwana wilczycą znad Biebrzy. Wystarczy na panie obie zerknąć z poziomu ogólnej analogii kobiecych nosów… Ciągnąć to dalej?

Wtorek

Jak ja wyżej, w poniedziałek – tak w teatrach młodzi bawią się dziś powszechnie i bez ustanku. Co rusz ktoś Polakom objawia na scenie dzisiejszą polskość Anglii Szekspira, Rosji Czechowa bądź Francji Moliera, słowem – aktualną polskość wszystkiego co niepolskie. Tak. Tylko że my – ja w poniedziałek, oni zaś dzień w dzień – bawimy się, by tak rzec, w przeciwne strony, w zupełnie przeciwne. Ja sobie, excusez le mot, małe i lekkie jajka robię, oni zaś – sierioznie, z marsem na obliczach, sądzą, że oto uwspółcześniają, odnawiają, reanimują, a nawet wskrzeszają stare opowieści. Oni są święcie przekonani, że za pomocą przaśnego procederu młócenia zmysłów widza analogiami prostymi niby cep – rzeczywiście wstrząsająco nowe rewelacje nam o nas komunikują, oraz, co wzrusza i zasmuca szczególnie, że monotonnym swym mozołem dziergania przeróżnych bliźniaczości, jak rzekłby książę Hamlet, dzielnie nastawiają zwichnięte przez taką bądź inną ideologię stawy współczesnej Polski. Tak są sieriozni i tak święcie pewni swego, że umyka im sprawa być może mała, lecz za to mordercza. Rzeczona monotonia. Mordercza monotonia głoszenia oczywistości, truizmów, banałów, a mówiąc ściślej – klepania ich, odklepywania. Nie inaczej – oni na scenie odklepują banały, poza sceną bez zmiłowania klepane w telewizji, radiu i prasie. Doprawdy, ciężko przetrwać trzy godziny seansu Minkowskiej, kiedy już po piętnastu minutach wszystko zostało powiedziane, ustalone, przypomniane. Po kwadransie Polak na widowni zna generalną diagnozę Minkowskiej: Rodacy, nie jest dobrze w Polsce…! Cóż, trudno. I doceniamy troskę reżyserki oraz zespołu aktorskiego, troskę, a zwłaszcza przenikliwość. Lecz jeśli w każdej następnej minucie Polak słyszy i widzi, iż nie jest dobrze w Polsce, po godzinie zaś uświadomi sobie znienacka, że przez kolejne dwie bite godziny nie będzie, nie będzie i nic, tylko nie będzie w Polsce dobrze – to, owszem, gotów się zdenerwować. Lecz są inne reakcje. Jak rzekłby Antoni Słonimski – niektórzy Polacy zdobyli bilety na miejsca sypialne. O szczęście to zawsze toczą się przed kasą bitwy krwawe…

Niedziela

Peter Brook zmarł 2 lipca 2022 roku. Przeżył lat 97. Ludzie mówią wprawdzie coś innego, lecz mag zawsze kładł na scenie mech. Dla wszystkich starych widm.

Miesięcznik Kraków, wrzesień 2020 Tekst z miesięcznika „Kraków”, wrzesień 2020.

Miesięcznik do nabycia w prenumeracie i dobrych księgarniach.