CK ORŁY SOKOŁY SZALEŃCY




Epitafium dla krakowskiego Turka

Tekst i ilustracje: Andrzej Zaręba

Wrześniowe słońce zapada za wyprażonymi polami Campo Cassale koło Brindisi. W kabinie samolotu jest jak w piecu. Duże szyby ułatwiają widoczność, ale nie dają osłony przed nieznośnymi promieniami.

Wyprodukowany w Stanach the Global Bomber, zwany „Wyzwolicielem” – przeszklony, ogromny płatowiec z czterema silnikami, czeka na pozwolenie startu. Piloci rozpoczynają rytuał przesuwania dźwigni, manetek, przycisków i nabożnej obserwacji ruchów wskazówek zegarów pokładowych. Procedura jest święta, kto ją złamie, ten narazi siebie i innych na śmierć.

Na zewnątrz służący w tej dziwacznej mszy awiatorów ministranci-mechanicy w poplamionych kombinezonach sprawdzają zgodność wskazań świętych manometrów z rzeczywistym stanem urządzeń.

Uruchamiane silniki krztuszą się świeżym paliwem. Z rur wydechowych buchają gejzery ognia. Wiatraki czarnych śmigieł Hamiltona zaczynają się z wolna poruszać. Po chwili cała maszyna wibruje i huczą niby trąby spod Jerycha motory Pratt&Whitney – osiemnaście cylindrów ze sprężarką każdy. Wierni mechanicy odchodzą teraz na boki z kciukami wzniesionymi w górę.

Lotnik siedzący w prawym fotelu sprawdza jeszcze raz, czy wszystko dobrze ustawione i działa jak należy. Ma ponad 52 lata, jest zatem wedle standardów wojskowych oraz towarzyskich kompletnym dziadersem i powinien co najwyżej dowodzić grupą kadetów w jakimś baraku na tyłach.

Tymczasem ten dziwak wymusił tajemniczymi sposobami zgodę na udział w straceńczych misjach, jakby był jakimś buddyjskim mnichem zainteresowanym już tylko zdobyciem kolejnego stopnia na drodze do nirwany.

Rayski urodził się 29 grudnia 1892 roku w Czasławiu pod Krakowem – majątku tureckiego poddanego, ewangelika, powstańca styczniowego, zawodowego oficera armii Imperium Osmańskiego Artura Teodora herbu Korab Rayskiego, męża Józefy z rodu Syroczyńskich, obywatela Krakowa z własną kamienicą przy ul. Pędzichów, zwieńczoną minaretem z półksiężycem. A więc islam był już tu wcześniej, niż przypuszczała pani kurator Nowak… W samym sercu Polski się on zagnieździł!

Ludomił – student Politechniki Lwowskiej – wziął czynny udział w realizacji marzenia o powszechnej wojnie Adama Mickiewicza, który dokonał żywota w 1855 roku w Stambule, organizując legion Polaków przy armii osmańskiej.

W czasie „wojny powszechnej o wolność ludów” jako legionista I Brygady o pseudonimie Turek został ciężko ranny w bitwie pod Łowczówkiem w Boże Narodzenie 1914 roku.

Po rekonwalescencji i przystąpieniu Turcji do wojny został wysłany przez Piłsudskiego do Osmanów i tam stał się tureckim Ikarem, który dzielnie poczynał sobie w kabinie obserwatora lotniczego nad bosforskimi cieśninami. Rzec można –

jednoosobowy departament lotniczy Legionów Polskich.

Piłsudski zapamiętał go jako wybitnego oficera i praktyka. Komendant cenił ludzi, którzy niewiele mówią, a dużo robią. Po zamachu majowym 1926 roku Rayski został mianowany szefem Departamentu Aeronautyki, czyli władcą przestworzy.

Minęło 28 lat.

Jako drugi pilot – on, kiedyś wielki generał – będzie leciał z bazy w Brindisi kolejny raz w niemalże samobójczej misji nad Warszawę, której mieszkańcy w sierpniu 1944 roku spontanicznie przyłączyli się do powstania Armii Krajowej przeciwko okrutnym Niemcom.

Zajmuje miejsce w kabinie liberatora o numerze KH-101 oznaczonego literą „R” na kadłubie. Na okoliczność dostaw zaopatrzenia ten ciężki bombowiec został prawie całkowicie ogołocony z uzbrojenia defensywnego. Jego jedynym ratunkiem będzie noc. Na szczęście pierwszy pilot Edmund Ladro to mistrz pilotażu. Ma też to, co Napoleon Bonaparte najwyżej cenił u swoich marszałków – łut szczęścia. W ładowni samolotu kropla w morzu potrzeb walczącej stolicy Polski – trochę amunicji, lekarstw i broni palnej.

W razie namierzenia przez niemieckie nocne messerschmitty 110 lub junkersy ju-88 szanse przeżycia załogi spadną prawie do zera. Łańcuch niemieckiej obrony przeciwlotniczej jest na terenie Polski bardzo gęsty. Z eskadry, do której należy liberator „R”, aż 11 załóg latających do powstania nie wróci nigdy do bazy. Każda trasa to zjazd do piekielnej doliny.

Drugi pilot dawno przekroczył wiek „poborowy”. Mógłby udzielać rad z jakiegoś pubu na wyspach. Ale zamiast „nocnych Polaków rozmów” w hotelu Rubens ze szklanką whisky w ręku woli jedenastogodzinną wyprawę do piekła. Tam na górze świat jest przynajmniej jasno określony, jak sylwetka jego liberatora w snopie niemieckich reflektorów przeciwlotniczych.

*

Na ziemi czekają zawsze gotowi, serdeczni rodacy – wedle opinii urabianej w niewybrednym pamflecie przez słynnego lotnika-celebrytę mjr. Kazimierza Kubalę, Rajski to wyjątkowo groźny szkodnik, sługus Niemiec, destruktor sił zbrojnych. Jego osobowość nie przystawała do realiów polskich – nie nadużywał alkoholu, podczas wojskowych manewrów trzymał się z boku i ani chybi coś knuł, zamiast zabawiać kolegów anegdotami. Wymagał też trzymania się procedur, czego polska wolna dusza nie lubi. Jego wyniosła samotność zaczynała przeszkadzać gabinetowym patriotom.

Po śmierci Piłsudskiego Rajski został jeszcze bardziej osamotniony. Jego obsesją stało się zbudowanie silnego lotnictwa opartego na własnych fabrykach i miejscowych biurach konstrukcyjnych, niezależnego od obcych dostawców.

Forował zatem swoich, wymuszał zamówienia cywilne i pracowicie promował polskie konstrukcje lotnicze za granicą. Jego metody były rzeczywiście kontrowersyjne.

Polska jednak gospodarczo na tej polityce zyskiwała. Zaczęła eksportować samoloty wojskowe do takich krajów jak Turcja, Grecja, Rumunia czy Bułgaria. W pierwszej połowie lat 30. XX wieku polskie lotnictwo wojskowe pod dowództwem Rajskiego należało już do najnowocześniejszych na świecie.

Ale wyścig zbrojeń z technologiczną potęgą Niemiec był, obiektywnie rzecz biorąc, niemożliwy do wygrania.

Na wiosnę 1939 roku ciągle ostrzegający przed nieuchronną wojną (ciekawe, skąd wiedział, że wybuchnie, prawda?), nawołujący o dofinansowania lotnictwa Rajski zaczął na serio przeszkadzać szczęśliwym wizjom włodarzy kraju. Przecież to Polska dyktowała zdumionej Europie polityczne warunki – nasze zwinne lekkie czołgi zwyciężyły Czechosłowację i defilowały w zdobytym Cieszynie!

Malkontent został usunięty ze stanowiska kilka miesięcy przed wybuchem wojny. Ale przydał się znów, kiedy we wrześniu 1939 roku „mocarstwo międzymorza” runęło w dwa tygodnie, a cała grupa trzymająca władzę bohatersko popędziła limuzynami marki chevrolet do Rumunii. Trzeba było wskazać kogoś, kto odpowiadał za katastrofę. Natychmiast znalazł się winny dziejowej klęski. Generał Ludomił Rajski. Jego osoba połączyła wrogie sobie ugrupowania polityczne –

nienawidzili go tak samo reformatorzy Sikorskiego, sanacyjni oficerowie z żonami bądź kochankami, którzy utracili kontakt z wojskiem już w porannych godzinach 1 września 1939 roku, a po II wojnie światowej – włodarze PRL. Stał się więc Rayski uniwersalnym kozłem ofiarnym, którego Polakom zawsze tak potrzeba do polepszenia samopoczucia. Ta właśnie tradycja jest bodaj jedynym trwałym elementem życia politycznego Polski.

Parowy bocznokołowiec sapał z wysiłku, wyrzucając z komina kłęby czarnego dymu. Zmierzchało już i z kapitańskiego mostku padła komenda, by plutonowy Wittgenstein natychmiast obsadził stanowisko reflektora. Załoga uzbrojona w mannlichery wypatrywała na wysokim brzegu rzeki dzikich kozackich hord, które według rozpaczliwych meldunków konfidentów grasowały po okolicznych wsiach i miasteczkach. Piekielni jeźdźcy mogli być wszędzie. Zawzięci, odziani w baranie skóry, na swoich malutkich stepowych konikach, z pikami w rękach, z mosinami na plecach, skorzy do rabunku, brutalni, prymitywni i okrutni.

Ktoś krzyknął, że widzi w sitowiu parę oczu błyszczących spod futrzanej czapy. Cienie mknęły wzdłuż drzew, napięcie rosło. Ale ciemniejący brzeg okazał się pusty. Reflektor oświetlił jeszcze porośnięte wikliną skarpy, omiótł pnie sękatych wierzb i kryte słomą biedne chaty. Na wysokości Niepołomic dowódca parowca nakazał maszynowni „cała wstecz”. Monitor „Goplana” wracał z kolejnego wojennego patrolu pod Wawel.

Rzeki są natchnieniem poetów i utrapieniem generałów. Pierwszy strzał w światowej wojnie oddano w stronę Belgradu nad ranem 29 lipca 1914 roku właśnie z rzeki –

pięknego, modrego Dunaju. Pod serbską stolicę podpłynęła armada bocznokołowców pod banderą habsburską, znana jako Donau-Flottille, i zbombardowała miasto z dział pokładowych. Druga armada cesarsko-królewskich bocznokołowców – Weichsel Flottille – chroniła wtenczas najbardziej na północ położoną rzekę monarchii i bazowała w Krakowie. Wisła była w prowadzonej na dwa fronty wojnie równie ważna jak Dunaj, choć jedynie z Dunajcem połączona.

Białą, przemalowaną po wybuchu wojny na kolor szarozielony flotą wiślaną dowodził Polak – kapitan Jerzy Zwierkowski. Jego flagowym okrętem był „Dunajec”. Były też „Kraków”, „Krystyna”, „Kujawiak”, „Wawel”, „Tyniec”, „Goplana”, „Wanda” i „Neptun” – żeby wymienić tylko niektóre.

Sierpień 1914 roku miał trwać krótko i zakończyć się triumfalną paradą wojskową w Schoenbrunnie po błyskawicznym zdobyciu Belgradu. Ale tygodnie mijały, a w komunikatach prasy popularnej ulubionymi słowami redaktorów nadzorowanych przez wojskową cenzurę stały się „przegrupowanie” i „uporządkowany odwrót”.

Na uzbrojonym rzecznym bocznokołowcu zdobytym na Rosjanach w Nowym Brzesku 5 sierpnia 1914 przyszły wielki filozof Ludwig Wittgenstein przeżywał największą przygodę życia na królowej naszych rzek, skwapliwie zapisując w dzienniku:

„15 sierpnia 1914:

Zostałem przydzielony do obsługi reflektora na zajętym przez nas statku na Wiśle. Załoga to świńska banda! Żadnego uniesienia, niewiarygodne chamstwo, głupota i złośliwość! (…) W naszych okolicznościach zewnętrznych praca na naszym statku mogłaby dać wspaniały, szczęśliwy okres, a zamiast tego! To naprawdę niemożliwe, porozumieć się z tymi ludźmi (poza porucznikiem, który wydaje się być całkiem miłym człowiekiem) (…)

16 sierpnia 1914:

Na »Goplanie«. Jeszcze raz: głupota, bezczelność i złośliwość tych ludzi nie zna granic. Każda praca staje się męką. Ale dzisiaj już znowu pracowałem i nie pozwolę się pokonać! (…)

2 września 1914

W każdą noc z wyjątkiem wczorajszej przy reflektorze. W dzień śpię. Taka służba jest mi tak dalece miła, ponieważ przez to uchylam się od złośliwości kolegów. Wczoraj słyszeliśmy o ogromnej bitwie, która toczy się od 5 dni. Oby to było już rozstrzygnięte! Wczoraj po raz pierwszy od trzech tygodni onanizowałem się (…)”.

Rozstrzygnięcie przyszło dopiero cztery lata później. Służba wojenna na rzece wymagała od ludzi nie tylko stawiania czoła wrogowi, ale też potwornej wprost nudzie!

Fragmenty dziennika Ludwiga Wittgensteina za: „Koniec wieku 8. Pismo filozoficzno-artystyczne”, Kraków 1996, tłum. J. Guntner.

Miesięcznik do nabycia w prenumeracie i dobrych księgarniach.