CK ORŁY SOKOŁY SZALEŃCY

Tekst i rysunki: Andrzej Zaręba

artylerię. W korpusie tym mniejsze znaczenie miały tytuły szlacheckie, bo tak naprawdę liczyła się nauka matematyki. Każdy oficer musiał być też sportsmenem – mimo nowoczesnych wynalazków i techniki wojennej nawet zwykła kompania piechoty prowadzona była z końskiego siodła jak za czasów księcia Schwarzenberga. A Godwin zawsze chciał być najlepszy – jako szermierz, woltyżer, narciarz czy tancerz. W 1910 roku wyedukowany w Moedling podporucznik trafił do 29. pułku artylerii polowej. Cztery lata później wybuchła wojna i Brumowski poszedł na front, kierując lufy posłusznych swym rozkazom armat polowych M05 ze spiżu Uchatiusa na nacierające masy fanatycznych Rosjan. Jak na cesarskie dziecię przystało, bimbał sobie ze śmierci, co się pod nogi miota, z łatwością wykręcał przed nią piruety. Ani razu niedraśnięty, na wiosnę 1915 zdobny był w dwa medale za męstwo. Przyszedł czas spróbować trzeciego wymiaru wojny. Niczym demiurg zajął C.K. orły, sokoły, szaleńcy Grudzień 2023 – Styczeń 2024 135 miejsce w kabinie samolotu obserwacyjnego. I to też był artylerii ciąg dalszy – pan porucznik był wożony nad linie walczących armii, aby widzieć, gdzie położyć zaporę ogniową, gdzie się ukrył kluczowy cel. Artyleria była w końcu bogiem wojny, a każdy bóg musi wszystko widzieć. Brumowski rozsmakował się w lataniu. W kwietniu 1916 roku wraz z komendantem 1. kompanii lotniczej Czechem Ottonem Jindrą dokonali brawurowego rajdu w stylu sienkiewiczowskim na rosyjskie zaplecze, gdzie zajechał sam car-batiuszka Mikołaj Romanow w towarzystwie generała Brusiłowa. Odbierali ostatnie przed wielką ofensywą hołdy wiernych bojców. Nagle za horyzontem zamruczał lotniczy motor i po chwili habsburski aparat krążył nad przerażonymi jaśniewielmożnościami, strzelając z karabinów i zrzucając ładunki wybuchowe. Z posłanych przeciw nim rosyjskich myśliwców dwa spadły w płomieniach na ziemię. Niedługo później Godwin Brumowski oddelegowany został na front alpejski. Porzucił odpowiedzialną służbę w artylerii dla rycerskiej sławy.

Konie bojowe zamieniono na samoloty, a prawdziwą sławę i przywileje znów – jak za czasów Rolanda – zdobywano na polu walki. Brumowski był w swoim żywiole, gdyż miał wojenne szczęście zaklinane namalowanym na samolocie symbolem śmierci. Bo nie wystarczała sama tylko waleczność – trzeba było mieć i owo szczęście. Wszak jego przyjaciel – krakowianin Linke-Crawford, był pilotem doskonałym, zaś tragicznie, a pechowo zginął z powodu zwykłej usterki technicznej swojego samolotu. Brumowski – małomiasteczkowe dziecko z Galicji – utożsamił się całkowicie z rycerskim mitem i jak Don Quichotte stawał do walki z angielskimi i włoskimi rycerzami na cynobrowym płatowcu, buńczucznie ozdobionym barokową trupią czaszką. A była to walka z wiatrakami, bo poza honorem żadnych dóbr materialnych nigdy nie zdobył. Jego dziwaczna habsburska monarchia runęła pod naporem rzeczywistości, a Godwin został ze swoimi medalami jak Himilsbach z angielskim. Z pomocą nadeszła żona, właścicielka majątku ziemskiego w Transylwanii. Problem polegał teraz jednak na tym, że człowiekowi przyzwyczajonemu do bujania w obłokach przyszło prowadzić przyziemne gospodarstwo rolne. Upadł. Zbankrutowany, ale niezwyciężony przez los, uciekł od przeznaczenia znów w obłoki jako instruktor lotniczy. W latach 30. XX wieku każdy szanujący się milioner pragnął prowadzić własny samolot. Błędni rycerze jak Brumowski dorabiali więc do topniejącej cesarskiej emerytury, belfrując na aparatach szkolnych. I Śmierć z cynobrowej szaty zatańczyła w końcu z panem Brumowskim jak na naiwnych obrazach z galicyjskich barokowych kościółków. W 1936 roku wraz z uczniem rozbili się na lotnisku Schiphol pod Amsterdamem przy próbie lądowania.

Miesięcznik do nabycia w prenumeracie i dobrych księgarniach.