Kraków – miejsce na prawdziwe legendy

Rozmowa  z Karoliną Grodziską, autorką zbiorów opowiadań Sny czarno-białe oraz Ptaszy ludzie – prowadzenie Witold Bereś

Tekst i zdjęcia: archiwum i opracowanie redakcyjne

Witold Bereś: Mam problem z tą książką. Jestem nią tak zauroczony, że coś tam sobie wymyśliłem, żeby się na koniec przyczepić. Dziennikarz, który się nie przyczepia, to…

Karolina Grodziska: Byłabym zaniepokojona.

Będziemy zwalać wszystko na wydawcę. Dziś mamy Sny czarno-białe i inne opowiadania, ale wcześniejszym, absolutnym dopełnieniem, wydaje się, są Ptaszy ludzie i inne opowiadania. W miesięczniku „Kraków i Świat” Janusz Paluch już pisał entuzjastycznie o Ptaszych ludziach. A ja dodałbym dziś o Snach…, że autorka ma ten rzadki talent, iż jak zwodnicza syrena wpuszcza czytelnika w te fale pięknie poskładanych literek, które wiodą go na zatracenia. I później czytelnik myśli: zaraz, czy ona aby nas oszukała? Jaki jest więc główny chwyt tych książek?

Najpierw: to jest proza. Świetnie umocowana w dokumentacji historycznej oraz we własnych emocjach i przeżyciach, wspomnieniach rodzinnych, związanych z pracą i przyjaciółmi. Nie przejmowałbym się historią, można pomyśleć: taki Kraszewski, tylko lepszy. Dużo lepszy. Ale to nie jest opowieść o historii, tylko o ludzkich charakterach, emocjach, cieniach i blaskach, które towarzyszą ludziom niezależnie od tego, czy żyli tysiąc lat temu czy dziś. Niezwykły słuch i zdolność dostrzegania szczegółów poruszających, wywołujących emocje. Jak ta stojąca w korytarzu walizka, w opowiadaniu o wywózkach, po wejściu Sowietów na wschodnie ziemie, spakowana tak na wszelki wypadek, do której co tydzień wkładano świeży bochen chleba. Jest w tym cały horror wywózek.

Ale największa zagadka tkwi w urozmaiconym spojrzeniu na świat: co chwilę nie będziecie wiedzieli, kto jest narratorem tych opowiadań. Raz współczesna autorka, innym razem postać historyczna, czasami zabłąkany mężczyzna, a nawet kot. To prawda: baśnie mają dawać do myślenia. Oba tomy dają do myślenia aż nadto. Ale mnie ciekawi, czy te historie są, i do jakiego stopnia, zanurzone w faktach? Na przykład: czy rzeczywiście spotkałaś „ptaszego” człowieka?

Wszyscy spotykamy „ptaszych ludzi”, tylko nie do końca sobie uświadamiamy, że ich widzimy. Wiele osób po przeczytaniu tego opowiadania przyniosło mi prześliczne historie dotyczące właśnie takich trochę szalonych i niezwykłych osób, które mają jakiś niezwykły związek z ptakami. To trzeba było tylko „wydobyć” z rzeczywistości.

Jak będziesz startować w wyborach do senatu zagłosuję na ciebie na pewno. To była odpowiedź doskonała, czyli nic nie mówiąca. Pytanie brzmiało: czy spotkałaś ptaszego człowieka?

Zdecydowanie tak. Aczkolwiek pierwsze spotkanie z ptaszymi ludźmi było w Anglii, jest ich tam zdecydowanie więcej. Właśnie takich niesamowitych maniaków, którzy godzinami, bez ruchu, z lornetką lub bez, potrafią obserwować i czekać na ten gatunek, którego szukają. Potem zaczęłam się przyglądać tutaj i ptaszych ludzi jest naprawdę dużo. Ale powiem, że słuchałam twoich pochwał i superlatywów i nie do końca jestem pewna, czy to naprawdę dotyczy moich książek i dlatego jestem ciągle trochę zakłopotana.

To się tak skończy, że zostaniesz gwiazdą popkultury i dopiero będziesz miała problemy. A u mnie na półce stoją dzieła twoje z innej epoki. Cmentarz Rakowicki, Księga cytatów o Krakowie, Krakowianki zapomniane – i to dobre jest, i to ważne, i są to narzędzia podstawowe dla każdego cokolwiek piszącego.

Ale nagle odłożyłaś literaturę naukową i weszłaś w literaturę piękną. Dlaczego?

Zacznę osobiście: w grę wchodzi pewne obciążenie genetyczne. Pozwolę sobie przeczytać jedną z myśli mojego ojca, Stanisława Grodziskiego, bo ona ma znaczenie: „Krzywdy, jaką postanowieniem wyrządzę kulturze polskiej, zapewne nie będzie się dało naprawić. Luka pozostanie, ale trudno. Zdecydowałem, że nie napiszę powieści”. W którymś momencie ja też zdecydowałam, że nie napiszę powieści, natomiast opowiadania jak najbardziej. A co jest takiego miłego w późnym debiucie? Nie ukrywam, że zabawnie jest czuć się debiutantem po sześćdziesiątce. To bardzo odmładza i dodaje pewnego „powera”. Otóż, można przekuć pewne swoje zawodowe doświadczenia. A ponieważ moje zawodowe doświadczenia dotyczą dziesiątków różnych cmentarzy i wiążących się z nimi setek, jeśli nie tysięcy kapitalnych biografii, które gdzieś tam utonęły we mgle i już nigdy ich w pełni nie odzyskamy… a do tego dochodzi jeszcze czterdzieści lat pracy w bibliotece, gdzie siłą rzeczy na co dzień człowiek spotyka zarówno niezwykłych maniaków książki, jak i niezwykłe książki, to nagle okazuje się, że szkoda by było tych rozmaitych historii, wątków nie podjąć i nie spróbować ich opowiedzieć zupełnie na nowo, zupełnie inaczej. Tak, że to jest pokusa.

Doprowadziłaś do tego, że przeczytałem Żeromskiego o tym Walgierzu Wdałym…

Ja nie czytałam Żeromskiego.

No właśnie. Tak właśnie myślałem: skąd ona to wzięła? Żeromski – nudziarstwo nad nudziarstwami, polszczyzna nie do przejścia. Twoja opowieść to materiał na zmysłowy, namiętny thriller. Jak wpadłaś na taki pomysł, tę, właściwie szekspirowską historię z perspektywy kobiety, która przykłada rękę do mordu?

Ale w słusznej sprawie.

Czyli jak kobieta morduje w słusznej sprawie, to jest OK?

Tak, tak. Judyta i inne… To jest ten przypadek. Wszyscy mamy niedosyt legend polskich z czasów przed przyjęciem chrześcijaństwa. W zasadzie zachowały się czy przetrwały dwa wielkie cykle legend: jedna z związana z Gnieznem, druga z Krakowem. Historia Walgierza Wdałego jest związana z Tyńcem. Ale językoznawcy i historycy poszatkowali ją właśnie na befsztyk i doprowadzili do tego, że okazało się, iż jest to po prostu napisana na nowo frankońska pieśń z dodatkami lokalnej tradycji. Ile tam tej tradycji lokalnej mogło być, to jest ten właśnie element dotyczący Tyńca i Wiślicy. Ale dla odmiany polscy mediewiści absolutnie się z tym nie zgodzili, zaczynając od tego, że przecież w Wiślicy nie ma śladu, żeby był tam jakiś gród, jakieś zamczysko. Miasteczko tak, ale nie siedziba władcy. Nie wtedy. No i w związku z tym, że cała opowieść jest jedynie legendą. Ja w to nie wierzę. To musiało być coś, co było przekazywane z pokolenia na pokolenie, zniekształcone, pominięte. Niemniej jakiś kadłub tej opowieści jest prawdziwy. No i te piękne imiona: Walgierz to jest spolszczony Walter z tego francuskiego romansu, natomiast już książę Wiślicy to jest imię polskie. Tak samo Heligunda jest z francuskiego romansu. I problem jest z Ryngą. Nagle pojawia się księżniczka o imieniu Rynga i nie dość, że imię Rynga nie istnieje, to jeszcze straszliwie trudno znaleźć jakiś jego źródłosłów. Jedyny to ring, do koła; nie wiadomo skąd ta Rynga. I tu z dziwną pomocą przychodzi łacina, znajduje się czasownik ringor – jestem zawzięty. No i wtedy myśl, że ten kronikarz, który w XII wieku tę legendę spisywał, pomyślał sobie – nie mając imienia jednej z bohaterek – tak, ona była zawzięta, zrobiła to, co zrobiła, to nazwiemy ją Rynga. Ale trzeba jej było dodać jakąś historię, bo jednak nie tak łatwo uczestniczyć w podwójnym morderstwie… coś musiało być. Zawiódł ją brat, zawiodło ją życie, nie tak miało być. Ale jeszcze i to, że Rynga tak naprawdę zrobiła to wszystko nie dlatego, żeby poślubić Walgierza. Rynga jako dziewczynka zakochała się w majątku Walgierza, Tyńcu. A trudno się nie zakochać w Tyńcu, jeszcze wyobrażając sobie, że mógł to być zamek na wysokiej skale, odbijający się w Wiśle, przy tych łęgach od strony Piekar, że to nie musiał być klasztor, że mógł to być zamek. No i tak snuje się opowieść na zasadzie gdybania – co by było, gdyby… Czyli robi się dokładnie to, czego historykowi absolutnie robić nie wolno.

Ale jednocześnie ma się wrażenie, że zdokumentowałaś tę i wszystkie inne historie doskonale. Czy sięgałaś do jakichś mniej znanych źródeł? Co czytałaś, pisząc o romansie i Walgierzu?

Czytałam Jerzego Gąssowskiego, historyka. Jednak w ogromnym stopniu to jest gra wyobraźni i rozsnuwa się tę opowieść na bazie znanych faktów. Traktując je czasem z dość brutalną dowolnością.

Kolejna niezwykła historia, o koralach, które zgubiła Maryna Mniszchówna, znalezionych podczas remontu w domu przy Rynku. Dziennikarz od razu by pytał: były te korale, odnalezione czy nie?

Nie, tak naprawdę nie było tych korali. I przyznam się, że nawet nie wiem, czy koral byłby w stanie przetrwać blisko 400 lat w takich warunkach, jakie ja mu tam wyznaczyłam. Pod kamiennym progiem, pod jakąś deską.

W końcu się rozsypały…

Tak, na końcu się rozsypały, stwarzając wrażenie, że jest to krew. Natomiast Maryna Mniszchówna kojarzy się nam przede wszystkim z perłami, podobnie jak Barbara Radziwiłłówna. Przyjęła je od Dymitra z wielkim zachwytem i rzeczywiście przebierała paluszkami w tym wiaderku, które było pełne pereł, i perłami była pokryta jej suknia ślubna, perły miała we włosach i na dłoniach. No i wszystkie, jak tutaj jesteśmy, wiemy, że z perłami mogą się wiązać złe wróżby, że pereł się pannie młodej nie ofiarowuje, bo perły to łzy.

Co ty mówisz?!

Tak. Nie dawaj ukochanej kobiecie pereł.

Za późno!

Czyli płakała przez ciebie… Jest takie dość wyświechtane określenie, sama je często używam, że czyjś życiorys to jest istny scenariusz filmowy. I czemu nie nakręcono filmu według biografii tej osoby. Przy Marynie Mniszchównie to pytanie jest szczególnie dobitne, bo powstało o niej wiele utworów literackich czy scenicznych, ale były pisane z perspektywy rosyjskiej. Rosjanie jej nienawidzili, utożsamiali z nią całe polityczne zło, jakie ich spotkało w czasie wielkiej smuty. Nikt nie pokazał w miarę obiektywnie dziewczyny, która wychodziła za mąż, mając siedemnaście lat. Oczywiście namawiana i popychana przez ojca i matkę. I jeszcze z całą masą doradców duchownych, którzy wyobrażali sobie, że w ten sposób otwierają sobie drzwi na Ruś i że uda się przywrócić Ruś pod katolicyzm. Ona naprawdę w to wierzyła i poniosła straszną karę za swój (czy swojej rodziny) wybór, bo umiera w wieku dwudziestu sześciu lat, mając za sobą trzy małżeństwa. Każdy z jej mężów ginie straszliwą śmiercią – pierwszy, Dymitr, po egzekucji porąbany (stworzono z jego szczątków kulę armatnią, którą wystrzelono w stronę Polski). Z drugim Dymitrem, już tym fałszywym na pewno, jechała w saniach i jego przeciwnik polityczny w tym momencie zdecydował się go postrzelić, bardzo skutecznie. Trzeci mąż, ukochany, dowódca kozacki, został również zabity przez swoich politycznych przeciwników. A na koniec jeszcze ona siedzi w więzieniu i odbierają jej niespełna czteroletniego synka, który jako potencjalnie jednak krew Dymitra zostaje skazany na śmierć przez powieszenie. Zachowały się bardzo okrutne i dramatyczne opisy. Przecież takiego maleńkiego, leciutkiego dziecka nie można… on się strasznie męczył ten chłopczyk. I teraz sytuacja: straciła wszystko, siedzi w więzieniu, data jej śmierci może rozciągać się na pięć czy sześć miesięcy. Naprawdę nie wiemy, kiedy ona zmarła, jak zmarła, czy ją zamordowano, czy otruto, w jaki sposób. Domysłów można snuć wiele i tu nagle pojawia się poczciwy historyk i literat – Niemcewicz. I Niemcewicz właśnie mówi, że zasłyszał opowieść, iż Maryna została utopiona pod lodem. To bardzo okrutny, ale i filmowy koniec tej biografii. Nie rozumiem, dlaczego nie stała się bohaterką filmu, sztuki teatralnej pokazującej jej los z naszego punktu widzenia.

Pierwszą scenę filmu o Marynie Mniszchównie nakręciłbym, gdy ją topią pod lodem. 

Tak, lubimy takie makabreski. Topią pod lodem, bosakami wciskają do przerębli. Początek filmu znakomity.

Zauważyłem, że chętnie na głównym planie umiejscawiasz kobiety. Czy to jest ruch celowy i czy stoi za tym jakiś światopogląd? Chciałabyś powiedzieć: my, kobiety, tworzymy ten świat?

Nie, to zupełny przypadek. Jak każda kobieta raczej mam tendencję do zakochiwania się w męskich bohaterach swoich opowiadań. Będę musiała przemyśleć dalszy program, żeby wprowadzić zdecydowanie więcej interesujących mężczyzn. Dzięki, że zwróciłeś mi na to uwagę.

A teraz słucham historyczki, która mówi: wszystko to wymyśliłam. To tylko kwestia wyobraźni. Czy twoje objaśnienia do tych opowiadań też są wymyślone?

Nie. Jeżeli wprowadzam przypisy, to są one absolutnie prawdziwe. Moje ulubione opowiadanie, od którego się wszystko zaczęło, to opowiadanie o popiduchu. Bardzo jestem z siebie dumna, bo wymyśliłam słowo „popiduch”, a wzięło się to z lektury Józefa Wawel-Louisa, który opisując przechadzkę po Rynku krakowskim, dom za domem, tak zupełnie leciutko i en passant stwierdza, że przed tym domem, dnia tego a tego, w roku tym a tym wlepiono czterysta pałek popowi rosyjskiemu, który dzień wcześniej utopił w Wiśle córeczkę rosyjskiego pułkownika w trakcie ceremonii chrztu. Jak musiał wyglądać ten chrzest, w jakim stanie był ten pop, co się stało, że wypuścił z rąk dziecko i to dziecko utonęło albo odpłynęło? Nic więcej nie wiemy. To jest rok 1768 bodajże, nie ma żadnych źródeł, nawet nie wiemy, jak nazywał się ten pułkownik, jak nazywał się pop, jakie imię miała dziewczynka. Po prostu jeden króciuteńki zapis. I nagle zaczyna się układać od tego opowieść.

I od tego dokładnie zaczęło się twoje pisarstwo?

Właśnie od tej historii się zaczęło. Przeczytałam to opowiadanie mojemu przyjacielowi Zbyszkowi, tu obecnemu, który powiedział: no wiesz, ja ci jednak trochę zazdroszczę…To była taka superpozytywna recenzja, która mnie uskrzydliła.

Wszyscy piszący, którzy to przeczytają, będą ci zazdrościć. Ja cię po prostu przestałem lubić od razu…

Dziękuję. Ale ja za to lubię obecnego tu Bronia Maja, który nie dość, że otrzymawszy ode mnie telefon po mniej więcej cztero- czy sześcioletniej przerwie w bliskich kontaktach, natychmiast zgodził się na lekturę opowiadań, to jeszcze…

Bronisław Maj: … przepraszam, ale zostałem przekupiony. 

Nie pamiętam.

BM: Jak to? Przecież jestem pierwowzorem postaci Maryny. Proszę to ujawniać.

To ubierz te perły… Bo Bronio jest człowiekiem bardzo systematycznym i dokładnym.

BM: To obelgi.

Posłałam mu opowiadania nie listem poleconym, ale wydruk w kopercie, tak jak sobie zażyczył. I Bronio milczał przez jakieś cztery tygodnie, w którym to czasie ja, jak Ania z Zielonego Wzgórza, po prostu zjechałam na samo dno rozpaczy. Otchłań, koniec, nie istnieję. Bronio, kochany, nie chce mi powiedzieć, że to wszystko jest do niczego i dlatego milczy. Po czym, któregoś pięknego letniego dnia, na plaży w Kryspinowie, dzwoni telefon i Bronio pyta: no dobrze, a gdzie chcesz to wydać? To było pierwsze zdanie Bronia, a drugie: no może nie do WL-u, może idź z tym do Austerii. Ja, mało wiedząc wtedy jeszcze o wydawnictwie Austeria, poprosiłam Bronia, żeby mnie zapowiedział u szefa wydawnictwa. Umówiłam się, przyszłam tutaj i zostałam przeuroczo i natychmiast powitana pytaniem: ale dlaczego właściwie umawia się pani ze mną przez Bronka? Przecież ja byłem studentem pani ojca. No i w tym momencie człowiek czuje się otulony ciepłem i Krakowem i tymi wszystkimi więziami, które nas łączą, jak pięknie potrafimy sobie pomagać. Przepraszam za ten osobisty wątek…

BM: Rzeczywiście miałem to szczęście, że czytałem tę książkę zanim jeszcze ukazała się w postaci książkowej. Moja rola tutaj doprawdy niewielka. Tak się składa, że jestem zaprzyjaźniony z tym wydawcą, a przede wszystkim z autorką. Postąpiłem jak rajfura, krótko mówiąc, doprowadziłem do spotkania, zarekomendowałem (że tak to delikatnie nazwałaś) tę książkę. Byłoby rzeczą oczywistą, że gdyby te opowiadania przez kogokolwiek innego trafiły do Ornata, to ta książka także by się ukazała. Więc to nie jest żadna zasługa.

Uderzyło mnie w niej połączenie, gigantycznej – moim zdaniem – wiedzy historycznej, ale nie takiej – za przeproszeniem – typowo akademickiej, tylko takiej, która dotyka jakby samej substancji życia sprzed kilkuset lat. To było niezwykłe. Niby to wiedziałem, ale to jest naprawdę uderzające – a mówi do was człowiek, który z najwyższą trudnością lokalizuje w czasie bitwę pod Grunwaldem. Wiedząc, że było to dosyć dawno… i że prawdopodobnie walczono na miecze. Ale to pamiętam tylko z filmu. Jeśli więc ktoś z państwa jeszcze tej książki nie czytał, zazdroszczę, że macie to jeszcze przed sobą. Zobaczycie, ta wiedza jest rzeczywiście powalająca, ale to jeszcze nic, bo to byle profesor historii może mieć – no, nie każdy – ale wielki profesor historii może to mieć, czyli to jest jeszcze nic. Ale dopiero kiedy to jest połączone z taką niezwykłą, momentami surrealistyczną, ironiczną, tworzącą niezwykłe, zaskakujące, szokujące – a jakoś się w tym wszystkim, w owej rzeczywistości mieszczące – historie, dopiero to nadaje tej książce i tym opowiadaniom – bo każde z nich, gdyby się nie ukazało w tej książce, też miałoby tę samą wartość – niezwykłą siłę oddziaływania. Rzeczywiście, jak się wchodzi w te opowiadania, to już się z nich wyjść nie da. I człowiek się do tego nie spieszy. To jest niezwykła i rzadka wartość. Wydawca wręczył mi też propozycję dzieła, które zaczyna się dobrze i pierwsze zdanie – ponieważ mam tak zwaną małpią pamięć do literatury – pozwolę sobie przytoczyć. Pierwsze zdanie brzmi: „Żył onego czasu na Żmudzi ród Billewiczów od samego Mendoga się wywodzący…”. Dalej jest podobnie ciekawie. Tamta wiedza historyczna jest znikoma, daty historyczne podawane są tak, jak ja bym to robił, z dokładnością do siedmiuset lat. To jest zupełnie co innego. Jest to taki, w czasach staropolskich pomieszczony, western. Natomiast tutaj te dwie substancje, których zdałoby się, nie można wymieszać – tworzą jednorodny, fantastyczny, cudowny literacko związek.

Bardzo dziękuję. I jeszcze raz nie jestem pewna, o czyich książkach koledzy mówią.

WB: Powiedz, jak pracujesz? Przeczytałaś notatkę, usiadłaś, napisałaś. Szukasz tych notatek?

Oczywiście.

To jest drugi tom, będą pewno kolejne? O tym jeszcze porozmawiamy z wydawcą. Szukasz historii, trafiasz na wizytę poselstwa perskiego…

… która jest absolutnie prawdziwą historią.

Jedzie poselstwo perskie przez Kraków do Warszawy, o kocie nic tam nie było, ale…

… ale konie prowadzili, mieli je w darze dla Napoleona. No to dlaczego by nie mieli mieć kota perskiego w darze dla cesarzowej? Na przykład. Stąd myśl o narracji kociej.

Poszerzałaś tę dokumentację, sprawdzałaś, jakie monety mogli wręczać jako bakszysz?

A, tego nie sprawdziłam. Przepraszam. Straszna luka, Nie wiem, jakie monety rozdawał, ale leżał na poduszkach, w Krakowie, w hotelu Pod Różą, a mieszczki krakowskie przychodziły go obejrzeć i złożyć wizyty, a on im rzucał pieniążki. Bardzo taki wschodni obrazek. Poselstwo jest prawdziwe i prawdziwy jest szach, który wezwany przez swojego wezyra do zadań państwowych zostawił na stoliku połówkę apetycznie pokrojonego melona i powiedział, że wróci po tego melona. I że nikt nie ma prawa go ruszać.

To jest prawdziwa historia?

Tak. Po czym, jak wrócił, okazało się, że z tej połówki pokrojonego melona kawałek ubył. W związku z czym zamierzał…

… może państwo nie czytali, ale tak, tu aż chciałoby się zdradzić suspens. Proszę państwa: taka zagadka. Szach mówi: – Nie jeść mi tego melona! Bo jak wrócę i go nie będzie, to zobaczycie! I szach wraca, melona nie ma! Pytanie: dlaczego umarł szach?

(z sali): Umarł na apopleksję… Przejadł się czymś lub go struto…

Proszę Państwa: służba się domyśliła, że szach będzie ścinał głowy i na wszelki wypadek sama go zabiła. To może tylko krakowski historyk wymyślić. Bo powiedz, że to jest wymyślone.

Z melonem to absolutnie prawdziwa historia. Z poselstwem do Napoleona tylko kot jest zmyślony. Zresztą, nie wiemy. Może niekoniecznie. Skądś się wzięły w Krakowie perskie koty.

Jak długo siedzisz nad takim tekstem. Takie jedno opowiadanie, jak to o perskim kocie, jak długo piszesz?

Odpowiedź będzie dyplomatyczna, znowu zwyzywasz mnie od polityków… Niektóre opowiadania „pisze się”, spływają… „piszą się” błyskawicznie. Inne potrafią czekać rok i dwa lata. W twórczym bałaganie na biurku jest cała masa zebranych informacji – kłaniam się tym czterdziestu latom spędzonym w bibliotece – wpadałam na jakiś ciekawy tekścik, robiłam sobie kserokopię, ta kserokopia po pięciu, dziesięciu czy dwudziestu latach stawała się coraz bardziej wyszmelcowana, potem ginęła druga karteczka i już nie było wiadomo, skąd jest kserokopia, z jakiego źródła. Potem znowu na tę kserokopię trafiałam i myślałam: Boże, jakie to jest piękne, niesamowita rzecz, coś z tym trzeba zrobić.

Nie zostawiasz sobie skanów w chmurze Google’a?

Nie, nie. Sterty, sterty papierów na biurku… Jestem zupełnie dziewiętnastowieczna pod tym względem. Oczywiście komputer tak. Jako maszyna do pisania. Piszę, jak umiem, po czym wysyłam dramatyczne maile do obecnej tu Małgosi: zrób z tego ładny załącznik. Albo: trzeba to ułożyć w lepszej kolejności. Ratuj!

Twój słuch na szczegóły jest niezwykły, ale rozumiem, że dużo zawdzięczasz znajomym, którzy ci podpowiadają tematy, spojrzenia…

Tak, jak najbardziej. Wszyscy nosimy różne niesamowite historie i czasami chcemy się nimi dzielić. Czasem jest jakaś fajna podpowiedź.

Pora na zastrzeżenie, jedyne… Chociaż trochę na siłę… To jest klasyczna książka sylwiczna. Silva rerum. Nazywasz to wszystko baśniami, oczywiście to są baśnie, ale stopień baśniowości jest różny. Nie masz wrażenia, że coś tracisz, decydując się na mieszanie tego wszystkiego? Przezabawne same w sobie historyjki o duchach domowych czy są potrzebne do nostalgicznych opowieści o PRL? I czy przystają do opowieści historycznych? Powiem jak producent filmowy: świetnie, ale z tego zrobimy jeden serial, z tego drugi, a z tego trzeci. Czy nie jest błędem, że wrzucasz to wszystko do jednej struktury?

To jest właśnie to zachłyśnięcie się młodego autora… To jest ten właśnie debiut młody: Boże! Chcą mnie drukować! No to muszę… jeszcze to i jeszcze to. Bo za chwilę się rozmyślą, bo to się zaraz skończy.

Cytowałaś tatę. I naprawdę nie chcesz napisać powieści?

Dlatego, że zawsze się zastanawiałam nad genetycznym dziedziczeniem rozmaitych lęków, obsesji. Dużo się o tym mówi. Także w kontekście Holokaustu. Dzieci Holokaustu. Skoro dziedziczymy także smutne i złe rzeczy, to dziedziczymy po tych pokoleniach także ich marzenia? Możemy dziedziczyć. Nie tylko to, co skłaniałoby nas do ucieczki, co budzi w nas lęk, ale także jakieś pozytywne inspiracje. Wracam do ironicznej wypowiedzi mojego taty, którego ojciec z kolei pod koniec życia, w 1944., w jeszcze okupowanym Krakowie, a właściwie w Pychowicach, dziadek nie mający do tego żadnego przygotowania, zaczął pisać powieść i tę powieść skończył. Powieść współczesną, mówiącą o jego losach jako działacza ludowego w latach 30. Ojciec najwyraźniej marzył o napisaniu powieści historycznej i tu, mając już swoje lata, w taki właśnie sposób się od tego odżegnał. Może tak jest, że marzenia przechodzą z pokolenia na pokolenie. I nawet sobie nie uświadamiam, że oni chcieli i że mnie mogłoby się to przytrafić. A ponieważ strasznie bym się bała siadać do napisania wielkiej powieści historycznej, stąd ucieczka w drobne opowiadania.

Czy dużo jest jeszcze takich historii o Krakowie, Kraków nieopisany? Który chciałabyś po raz pierwszy pokazać?

Jest jeszcze bardzo dużo kapitalnych opowieści i patrząc na zawartość tych dwóch tomów, widzę wielką dziurę. Fascynujące jest średniowiecze i w obu tomach jest kilka historii średniowiecznych. No i nieprawdopodobny jest wiek XIX oraz XX. Natomiast zupełnie do tej pory nie weszłam w te szczęśliwe stulecia – XV, XVI, XVII wieku i mam wrażenie, że tam jest kopalnia historii, zaczynając od malowniczej opowieści o człowieku, który stojąc, mniej więcej, przed kościółkiem świętego Idziego w roku – o ile dobrze pamiętam – 1516, strzelał z rusznicy do króla Zygmunta Starego, którego akurat dostrzegł w oknie komnaty w Kurzej Stopce. Oczywiście miał namierzonego króla, wiedział, że on tam o tej porze bywa. Zamach na króla, który się oczywiście nie powiódł. Co prawda strzelający trafił w to okno, wybił szybę i wszystkie obecne w komnacie osoby w przerażeniu się rozbiegły, ale kula utkwiła w suficie. Zamachowiec nigdy nie został ujęty. Taki fakt: był zamach na króla – i kto wie, kto to był… Król był dość temperamentnym człowiekiem, więc może jakiś ojciec uwiedzionej córki, może jakiś zdradzony mąż?

Agata Christie powinna się dzisiaj z zazdrości przewracać w grobie. Świetny pomysł.

To jest pomysł na jedno z opowiadanek, ale przyznaję się, że mniej więcej w tym samym czasie jest w Krakowie jeszcze jedna ciekawa historia: pięciu franciszkanów zabiło w celi swojego przeora. Oczywiście wszyscy zostali ujęci i straceni. Ale tak naprawdę nie wiemy, dlaczego pięciu mnichów postanowiło w nocy napaść i udusić swojego szefa. Źródła jakoś bardzo na ten temat milczą, nie wiem, czy dokładna kwerenda u franciszkanów do czegokolwiek doprowadzi. Myślę, że raczej rzecz jest skutecznie „zaczesana” i zamieciona pod dywan. Ale, jeśli się poważę, jakież by to mogło być śliczne opowiadanie. I co się właściwie w tym klasztorze stało, że pięciu dorosłych mężczyzn, zakonników, postanowiło się w ten sposób zemścić na swoim przeorze.

Radziłbym to jednak wydać poza Krakowem. Proszę Państwa, szybujący ku niebiosom talent: Karolina Grodziska.

Bardzo wam, kochani, dziękuję. Czuję się zawstydzona, szczęśliwa. Może jeszcze coś spróbuję napisać wobec tego…

Miesięcznik Kraków, marzec 2023 Tekst z miesięcznika „Kraków i Świat”, marzec 2023.

Miesięcznik do nabycia w prenumeracie i dobrych księgarniach.