AKTUALNOŚCI

Jak w głowie profesora UJ budzą się demony

Rozmawiała: Magda Huzarska-Szumiec

Zdjęcie: Michał Ramus / wydawnictwo Marginesy

Ilustracje: z książek o Sherlocku Holmesie /domena publiczna

Przychodzą najczęściej nocą, na obcym terenie. Czasami pojawiają się podczas wycieczki, w miłych okolicznościach przyrody. Demony wychodzą na światło dzienne z mroków przeszłości i zaczynają mówić głosem szczątków przysypanych ziemią. Wtedy wyobraźnia Krzysztofa Zajasa zaczyna pracować na najwyższych obrotach. Tak powstał cykl powieści kryminalnych Trylogia pomorska, której pierwsza część nosi tytuł Wiatraki, druga Skowyt nocy. Nakładem wydawnictwa Marginesy ukazał się ostatnio trzeci tom – Gerda.

Magda Huzarska-Szumiec: Dopóki nie przeczytałam Trylogii pomorskiej, miałam cię za profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, który nie rozstaje się z mądrymi księgami. Teraz widzę, że w twojej głowie goszczą nie tylko uczone myśli, ale też demony.

Krzysztof Zajas: Z tym poważnym profesorem odrobinę przesadziłaś. Zawsze starałem się sztywność akademickiej profesury nieco rozładować. Poza tym nigdy nie byłem badaczem mainstreamowych tematów, co jest domeną ważnych profesorów. Znalazłem miejsce w bardziej niszowych obszarach nauki, zajmując się pograniczem i jego wielokulturowością. Mimo to wciąż nie czułem się w profesorskiej skórze u siebie i myślałem o tym, by zająć się w życiu jeszcze czymś innym. Na przykład pisaniem powieści.

I wtedy zaczęły się budzić w twojej głowie kryminalne demony? W jakich okolicznościach cię odwiedzają?

Demony zawsze przychodzą znienacka. Dobrze wiedzą, kiedy jestem w nastroju, by się z nimi zmierzyć. Doskonale wyczuwają te momenty. Dopiero co byłem w Chorwacji. Kiedy w słoneczny piękny dzień opalałem się na plaży czy pływałem w morzu, nie myśląc o niczym, trzymały się z dala. Ale gdy zapadała noc i spacerowałem po obcym, przesyconym dziwnością miejscu, a pod nogami trzeszczały mi cudze kamienie, od razu uruchomiła się moja kryminalna wyobraźnia. Dzięki niej w inny sposób zacząłem rejestrować rzeczywistość, stałem się bardziej wrażliwy na bodźce z zewnątrz, zaczęły wychodzić ze mnie lęki, niepokoje, stresy… W takiej sytuacji pojawiają się demony. Choć tak naprawdę nie ma reguły. Może się zdarzyć, że przyfruną, kiedy wszystko wygląda bezpiecznie, życzliwie. Tak było przed laty podczas pewnej wycieczki rowerowej, na jaką wybrałem się z dziećmi. Spokojnie jechaliśmy, gdy nagle wyprzedził nas samochód. Ściął drogę blisko córki. Pomyślałem, że mógł ją potrącić. W środku miłej przejażdżki zacząłem sobie wyobrażać, co by było, gdyby ten facet na nią najechał albo – nie daj Boże – zabił. Dopadły mnie fantazje, co bym mu zrobił, gdybym go dorwał. Rzeczywiste działanie nie wchodziło w grę, ale postanowiłem to opisać. I właściwie tak się zaczęło moje pisanie kryminałów. Okazało się, że powieść sensacyjna jest sposobem na wyładowanie złych emocji, poprawienie chorych relacji ze światem. Nie trzeba kogoś zamordować, wystarczy napisać książkę o psychopacie, który to robi. To rodzaj terapii, radzenia sobie z lękami, obawami. Na tym chyba trochę polega geniusz literatury. Potrafi werbalizować, a zarazem neutralizować zło, które się w nas rodzi i które wywołuje czasem sama rzeczywistość. Bo przecież nie zawsze to my jesteśmy winni temu, że jest źle. Rzeczywistość bywa zła.

A dlaczego to zło, które podsuwają ci demony twojej wyobraźni, tym razem umiejscowiłeś w scenerii Pomorza?

Od dzieciństwa ciągnęło mnie nad morze. Bywam tam często i to nie tylko, by odpocząć. Podróże w kierunku bałtyckiej północy wiążą się z moimi badaniami naukowymi, dotyczącymi dawnych, północno-wschodnich kresów Rzeczypospolitej. Nakładają się tam rozmaite kultury, języki, które pozwalają stawiać pytania, kim jestem i gdzie jest moje miejsce na świecie. Moje badania pogranicza inflanckiego i litewskiego w pewnym momencie zahaczyły o relacje polsko-niemieckie, polsko-litewskie, polsko-łotewskie, ale też relacje kolonialne i postkolonialne w strefie bałtyckiej. Pomorze jest pod tym względem ciekawym przypadkiem. Mówimy o nim „nasze ziemie odzyskane”, „nasze ziemie zachodnie”, ale są to przecież tereny nasycone inną kulturą, inną mentalnością, innym językiem. Nie do końca oswoiliśmy ten fakt. Wypieramy mnóstwo rzeczy. Pod Kołobrzegiem czy Słupskiem w poniemieckich domach mieszkają ludzie, którzy zostali tu przesiedleni ze wschodu i południa. Oni tych domów nie wybudowali, tylko po kimś zajęli. Bardziej niż plaża i tłumy nakremowanych golasów interesowały mnie na Pomorzu wsie, w których wciąż czuć powojenny klimat. Opuszczone gospodarstwa, walące się obory, zaniedbane siedliska chłopskie, w których pomieszkują ludzie pozbawieni identyfikacji z miejscem. Pytałem: „Dlaczego nie naprawicie tego dachu, nie wytynkujecie domu?”. „A wie pan, Niemiec może wrócić i zabrać to z powrotem. To i po co robić?”. Takie odpowiedzi ponad 80 lat po wojnie! Trochę jest w tym usprawiedliwiania własnego lenistwa, ale też stanowi to dowód, że pewne sprawy nie zostały załatwione. Pytałem też autochtonów, do kogo należą te wielkie gospodarstwa rolne tuż za ich domami. Nie mieli za bardzo pojęcia. Podobnie było z pytaniami o farmy wiatrowe. Przebąkiwano o jakichś ludziach przyjeżdżających z Warszawy. Okazało się, że w Warszawie jest firma pośrednicząca, która reprezentuje niemieckiego, duńskiego czy norweskiego właściciela, o którym nic nie wiadomo. Jakieś wielgachne konstrukcje powstają za twoim domem i mielą potem latami powietrze, a ty nawet nie wiesz, kto to robi?!

Te anonimowe farmy wiatrowe odgrywają niebagatelną rolę w twojej trylogii kryminalnej.

Wiatraki kręcą się hipnotycznie, szumią, mieszają w głowach tamtejszym ludziom, mielą nie tylko powietrze, ale i mózgi. Jedni twierdzą, że im to nie przeszkadza, inni, że zwariować można. I niektórzy wariują. Pomyślałem, że to jest gotowe tło dla powieści sensacyjnej i tak zaczęła się Trylogia pomorska. Na takie rzeczywiste doświadczenie nałożyło mi się doświadczenie literackie. Pewnego wieczoru zatrzymałem się pod wiatrakiem, który majaczył w oddali i który mnie do siebie przyciągał. Uczucie było tak dziwne, że musiałem przystanąć. W polu było pusto, tylko turbina wiatraka migotała czerwonym światłem. Kiedy śmigła się kręciły, pulsowało. Przypomniał mi się poemat Młyny. Sonata nieludzka Władysława Sebyły. Są w nim zalane czerwienią łopaty, które się kręcą i świszczą. Wywiodłem z nich drugi, literacki początek Trylogii pomorskiej. Wystarczyło zawiesić na łopacie śmigła trupa.

To sprawia, że do akcji wkraczają Andrzej Krzycki i Lucek Bałyś. Kim oni są?

Tych dwóch oficerów krakowskiej policji czytelnicy poznali we wcześniejszej trylogii grobiańskiej. Krzycki jest szefem wydziału kryminalnego. Roztacza się wokół niego aura niekonwencjonalnego śledczego, który ma dystans do siebie i do swojej pracy, chciałby być kimś innym, ale nie wie, jak to zrobić, bo oprócz rozwiązywania zagadek kryminalnych do niczego innego się nie nadaje. Krzycki jest mistrzem dla swojego ucznia Lucka Bałysia. Ich pomorska przygoda zaczyna się od tego, że trzeba pojechać z odczytem do szkoły policyjnej w Słupsku. Krzyckiemu nie chce się tego robić, więc wysyła Lucka. Podopieczny wplątuje się w mafijne historie, po czym nagle znika. Krzycki, chcąc nie chcąc, musi tam pojechać. W ten sposób przenoszę krakowskiego śledczego, osadzonego w swoim miejscu i trochę tym znudzonego, w nowe realia. Uruchamia się tu elementarna sytuacja kulturowa: heterotopia, obce miejsce, dziwność, niesamowitość, z czym wiąże się poczucie niepewności i zagrożenia. Na tym tle konstruowałem kolejne opowieści o trupach na wiatrakach. I jak to jest u zwykle u Zajasa, rozwiązanie zagadki umieściłem w przeszłości. Leżące pod ziemią kości zaczynają przemawiać. To, co się wydarzyło, nadal promieniuje i potrzebne jest pewne terapeutyczne rozwiązanie, dotarcie do jądra problemu, by przeciąć korowód zła. Tego zadania podejmuje się Krzycki, który musi się sprawdzić w nowej sytuacji.

Mam wrażenie, że Krzycki z wszystkich powieściowych postaci jest ci najbliższy.

Czuję z nim więź, bo jest on człowiekiem, którym chwilami chciałbym być, a nie będę. Profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, porządny mąż i ojciec chciałby niekiedy być kimś mniej uporządkowanym, na przykład samotnikiem uciekającym od świata w alkohol i w przypadkowe neurotyczne związki.

A Krzycki ma ich sporo. Dałeś mu, delikatnie mówiąc, łatwość nawiązywania relacji z kobietami.

Taka łatwość to skryty fantazmat każdego mężczyzny. A także wymóg literacki, bo według konwencji taki powinien być główny bohater. Tak naprawdę Krzycki ma skomplikowane relacje z kobietami, w konsekwencji męczące i kłopotliwe.

Czy stosujesz zasadę Krzyckiego: gdy wszyscy idą w prawo, ja w lewo?

On tę zasadę przejął ode mnie. Nie lubię stadnych odruchów, narzucania mi tego, co robią wszyscy. Jeżę się, odwracam i idę w swoją stronę. Z tego powodu w pracy naukowej szukam tematów, za którymi nikt jeszcze nie poszedł, albo poszło niewielu. Dotyczy to też drobniejszych rzeczy, choćby zakupów. Długo biłem się z myślami, zanim na wakacje kupiłem SUP-a do pływania. Wszyscy w tym roku kupowali SUP-a na wakacje. W końcu ze wstydem uległem i okazało się, że to był akurat dobry pomysł. Ale nie lubię tak jak wszyscy.

Krzycki nie jest jednak zwykłym policjantem – cytuje Baczyńskiego i jest nawet w stanie rozpoznać cytaty z Maltego Rainera Marii Rilkego.

Realizuję inny swój fantazmat. Chciałbym, żeby nasi policjanci mieli więcej ogłady literackiej i kulturowej. Wiąże się to także z jeszcze jedną rzeczą, która interesuje mnie w literaturze popularnej, czyli z szeroko rozumianą intertekstualnością. Lubię, jak tekst puszcza oko, przemawia na różnych poziomach kodowania, daje do zrozumienia, że jesteśmy w środku zabawy literackiej. To są smaczki, wyzwania intelektualne, wiem, że wielu czytelnikom i czytelniczkom sprawiają przyjemność. Wymagają one oczywiście od nich jakiegoś rozeznania, w najgorszym razie sięgnięcia do Wikipedii. Co w końcu też ma dobre strony.

Krzycki zna nie tylko literaturę, ale ma też wyraziste poglądy polityczne, o czym świadczy jego obecność na manifestacjach w obronie polskich sądów.

Starałem się pokazać, zwłaszcza w drugiej i trzeciej części trylogii, że coś z naszą policją jest nie tak. Czytając kryminały, mamy przed oczami sympatycznych śledczych, rozwiązujących zagmatwane zagadki i zanurzonych w dziwnym, wypreparowanym przez konwencję uniwersum. Tymczasem realia policyjnej pracy wyglądają inaczej. Przez ostatnie lata etos policjanta uległ spsieniu. Z jednej strony policjanci nie potrafią złapać rozbijających się po drogach bandytów, a z drugiej pałują kobiety na manifestacjach albo wdzierają się do gabinetów ginekologicznych i niuchają w kartotekach ciężarnych pacjentek. Ich rzesza pilnuje zakompleksionego człowieczka na Żoliborzu. Co to ma wspólnego z zaprowadzaniem porządku? Ze służbą publiczną? Wyobrażam sobie, że wykonywanie takich rozkazów dla wielu policjantów jest upokorzeniem i rodzi dylemat. Próbowałem pokazać w Gerdzie skutki policyjnego rozdwojenia jaźni: tu służbowe posłuszeństwo, a tam wrażenie współudziału w przestępstwie. Albo zaniechanie. Krzycki w takiej sytuacji oświadcza, że nie chce być policjantem.

Czasami rozmawia o tym z ukochanym psem Lalą. Ty też masz takiego partnera do rozmów?

Tak, Lala ma odpowiedniczkę w rzeczywistości, czyli moją suczkę Aksę, która całymi tygodniami siedziała u moich stóp, kiedy pisałem trylogię. Gdy pies patrzy ci głęboko w oczy i jest to absolutnie ludzkie spojrzenie, trudno z nim nie rozmawiać. W drugim tomie Krzycki jest zupełnie sam, nie ma z kim nawiązać dialogu, więc gada do Lali, a ona podsuwa mu całkiem mądre rozwiązania. Bo jest po prostu mądrym psem, który wie, jak się sprawy mają.

Potrafi także rzucić się w obronie pana, choć z nich dwojga to on jest uzbrojony. Dokładnie opisujesz rodzaje pistoletów i sposoby posługiwania się nimi. Robiłeś research obsługi broni palnej?

W szkole należałem do sekcji strzeleckiej i strzelanie sportowe było jedną z moich pasji. Kiedy zacząłem pisać kryminały, słabość do broni wróciła, sprawiając mi chłopięcą przyjemność. Choć tylko w teorii, bo już nie strzelam.

To samo pytanie mogłoby dotyczyć sztuk walki. Twoi bohaterowie, z Luckiem Bałysiem na czele, dokonują rzeczy niemal niemożliwych. Sprawdzałeś, jak to jest obezwładnić przeciwnika, gdy się ma przypiętą do nadgarstka jego kostkę?

Nie. Aczkolwiek trzymam w domu kajdanki policyjne, do których nie mam kluczyka. Czasami zapinam je na rękę i kombinuję, jak otworzyć ich mechanizm agrafką. A tak serio, to w internecie można znaleźć mnóstwo rad dotyczących sztuk walki. Kiedy musiałem roztrząsać różnice między aikido, taekwondo, karate kyokushin, wystarczyła godzina surfowania, by wiedzieć, jakie ruchy należy wykonać i na co uważać. Podobnie jest w przypadku broni.

Lucek Bałyś znajduje z kolei w internecie przepisy kulinarne i potem świetnie wciela je w życie. Gotowanie chyba nie jest standardową pasją policjantów?

Czasami jest, choć nieczęsto. Lubię nieżyjącego już hiszpańskiego autora powieści detektywistycznych Manuela Vázqueza Montalbána. Jego bohater, komisarz Pepe Carvalho był świetnym kucharzem, który zagadki kryminalne rozwiązywał trochę przy okazji, głównie zajmując się chodzeniem na bazary i kupowaniem składników do potraw przyrządzanych w cudowny sposób. Sam też chciałem dobrze gotować, czyli to kolejna literacka realizacja intymnego fantazmatu. Od niedawna poszedłem w ślady Lucka Bałysia i z pasją przygotowuję pizzę, calzone, focaccię. No i przede wszystkim piekę chleb. Przypadkowo dostałem zakwas od sympatycznego człowieka i uzależniłem się od piekarskiej czynności. Może w następnych kryminałach dziwactwa Andrzeja Krzyckiego osiągną apogeum i zacznie piec chleb?

A jak opisałbyś czarne charaktery Trylogii pomorskiej?

Zawsze z nimi mam największy problem. Czarny charakter łatwo wpada w stereotyp. Trudno wymyślić kogoś, kto będzie podły, zły, kto będzie psychopatą, mordercą, a do tego wszystkiego będzie wiarygodny, a nie tylko przypominał papierową wycinankę. W tym wypadku próbuję najczęściej odwoływać się do rzeczywistych doświadczeń, bo one są gwarantem wiarygodności. Zbieram informacje o różnych dziwnych zbrodniach, o skomplikowanych układach korupcyjnych, o mafiach. Przydają się do konstruowania postaci. Tak było z prezesem Kałą. Jest szefem mafijnego gangu, a równocześnie biznesmenem, co nadaje mu cechy prawdopodobieństwa. Na dodatek kiedyś był policjantem. Ma to ten plus, że zaburzam oczywiste relacje, w których policjanci są dobrzy, a przestępcy źli.

Wymyślając czarne charaktery, inspirujesz się pomysłami innych autorów kryminałów?

Oczywiście. Takim autorem jest Stephen King. Na przykład postać niepełnosprawnego umysłowo Maciusia, który chodzi w żółtym sztormiaku jest jak z Kinga. Z niego zaczerpnąłem też klimat niesamowitości wokół farmy wiatraków i balansowanie na granicy świata nadprzyrodzonego, gdzie pewne rzeczy są niewyjaśnialne. Działają podprogowo i nie mamy na to za bardzo wpływu. Dlatego Krzycki musi czasami przestawić się na inny tryb i szukać klucza do tego, co niezrozumiałe. To jest tradycja Edgara Allana Poe. Wymyślony przez niego detektyw Dupin robił już takie rzeczy. Tłumaczył, że policja działa według systemu, więc żeby dotrzeć do sprawcy, trzeba poza niego wyjść.

Ty wychodzisz też poza ramy czasowe, sięgając w przeszłość. Jak przyszła do ciebie historia Gerdy, którą opisujesz w ostatnim tomie trylogii?

Kiedy już siedziałem na Pomorzu, w poniemieckiej leśniczówce, wybrałem się do skansenu w Swołowie pod Słupskiem. Wśród eksponatów znalazłem przejmujące zdjęcie z 1938 roku. Pokazuje niemieckiego gospodarza, jego żonę i szóstkę dzieci. Są to dziewczynki w różnym wieku, w jednakowych, białych sukienkach. Stoją przed domem na schludnym podwórzu. Myślałem, co miało wydarzyć się niebawem, o wojnie, która nadciągała. Poczułem dreszcze, kiedy zadałem sobie pytanie, co się z nimi z stało? Zacząłem grzebać w historii Niemców pomorskich i w tych strasznych rzeczach na tamtym terenie w 1945 roku. Oczywiście z grubsza wszyscy wiedzą o rabunkach, gwałtach, mordach, ale tak naprawdę chcemy je wymazać z pamięci jako sprawy niewygodne. A przecież literatura jest między innymi po to, by mówić o rzeczach niewygodnych, o których ludzie nie chcą mówić. Wyobraziłem sobie, że te wszystkie dziewczyny po kolei giną i zostaje jedna, ostatnia pomorska Niemka. Postanowiłem pokazać, co się z nią dzieje.

To jest Heike Liebner.

Tak, najmłodsza córka, która nie może zapomnieć rodziny, a szczególnie najstarszej siostry Gerdy. Zaczyna szukać jej szczątków, by poznać do końca jej historię. Kiedy to pisałem, przypominała mi się książka Magdy Grzebałkowskiej 1945. Wojna i pokój. Magda kiedyś powiedziała, że próbowała sobie wyobrazić, iż jest 16-letnią Niemką na Pomorzu, zimą 1945 roku. Uderzyło mnie to zdanie, bo dokładnie to samo robiłem w Gerdzie. Co ta dziewczyna z pomorskiej rodziny chłopskiej ma wspólnego z hitleryzmem? Czy każdy członek wspólnoty odpowiada za szaleństwa jej przywódców? Gdzie jest granica między osądzeniem a wybaczeniem? W pewien sposób problem koresponduje z tym, co obecnie dzieje się w Polsce, gdzie tak łatwo dochodzi do ideologicznych i politycznych podziałów ludzi. Cała kampania antyniemiecka, z którą mamy do czynienia w tak zwanych mediach publicznych, niesie tezę, że wszyscy Niemcy są źli, a wszyscy Polacy dobrzy. Przecież to nieprawda.

Takie rozważania wychodzą poza konwencję kryminału i stawiają twoje książki na wyższej półce niż przeciętne powieści sensacyjne.

Zależało mi na tym, by czytelnik Gerdy zastanowił się, gdzie przebiega granica między ideologią a człowiekiem. Z jednej strony mamy walki, zbrodnie, ludobójstwa w imię obłąkanych idei, a z drugiej – konkretną osobę. Rudolf Mielke, kapitan statku zajmującego się ewakuacją Niemców pomorskich, który w pewnym momencie w rozmowie z angielskim oficerem mówi: „Skoro jestem Niemcem, niech pan wyjmie pistolet i mnie zastrzeli. Zabijcie wszystkich Niemców, będzie spokój”. Jego przypadek jest jeszcze łatwiejszy do osądzenia – Mielke jest dobrym człowiekiem, ale służył w hitlerowskiej armii. Natomiast ta dziewczyna? Dlaczego płaci najwyższą cenę za nieswoje decyzje? Miała na zabitej dechami pomorskiej wsi odcinać się od ideologii nazistowskiej? Zostać w szkole antyfaszystowską aktywistką? Co w ogóle mogła zrobić? Zależy mi na tym, żeby literatura popularna nie tylko dawała rozrywkę, ale i stawiała ważne pytania. Żeby inspirowała do niebanalnych przemyśleń i wnosiła do poważnych dyskusji coś nowego, także niewygodnego. O to mi chodziło w postaci Gerdy, dziewczyny z pomorskiej wsi 1945 roku.

Jak przy takim nawarstwieniu znaczeń, ale też gęstości akcji radzisz sobie z konstrukcją powieści? Czy rozrysowujesz szkielet całości, czy znasz tylko początek i czekasz, gdzie cię to wszystko zaprowadzi?

To najtrudniejsza sprawa, jaką staram się rozstrzygnąć ze studentami Twórczego pisania – nowego kierunku studiów na polonistyce UJ. Co autor od razu powinien wiedzieć, a czego nie? Lubię wypowiedź Wiesława Myśliwskiego, który kiedyś wyznał, że gdyby wiedział, jak się jego kolejna książka skończy, nie chciałoby mu się jej pisać, bo to śmiertelnie nudne. Staram się zawsze mieć jakieś zakończenie przed oczyma, do czegoś zmierzać. Natomiast nigdy nie wiem, co się wydarzy między początkiem a końcem. Oczywiście, mam wyznaczone pewne punkty, pewną oś fabularną, postaci, które wchodzą ze sobą w interakcje. Ale na poziomie rozwiązań szczegółowych nie mam pojęcia, co się stanie. Czasami nawet nie wiem, kto będzie postacią pozytywną, a kto negatywną. Mówi się, że pisarz to taki stwórca, który tworzy cały świat i może robić z nim, co chce. Tak jest może na początku, kiedy wymyślasz historię. Ale potem ona ma reguły i od połowy książki jesteś już tylko medium pilnującym, żeby jej nie zepsuć.

Czy swoje historie starasz się na przykład rozrysować na tak zwanym drzewku?

Próbowałem, ale mi nie wychodziło. Nie byłem w stanie ściśle trzymać się jego gałęzi i gdzieś w połowie roboty te punkty mi się rozsypywały. Nie zaszkodzi rozpisać sobie postaci, ich cech charakterystycznych, związków, jakie między nimi zachodzą. Robię sobie notatki, bo muszę pamiętać na przykład, w co był ktoś ubrany, jak wyglądał, jak się zachowywał. Natomiast na poziomie fabuły moje powieści same mnie niosą, czasami naprawdę zaskakując. To jest chyba w pisaniu najfajniejsze.

I tego uczysz studentów Twórczego pisania?

Próbuję, choć to nie jest łatwe. Pracujemy z materią na granicy racjonalizmu i intuicji. Mówię studentom, żeby w pewnym momencie odpuścili sobie trzymanie się reguł i poszli na żywioł. A przy tym, żeby nie dali się ponieść frazie. Bo nad językiem trzeba panować, on szybko potrafi wymknąć się spod kontroli i wtedy następuje gadulstwo, nadmierny sentymentalizm albo wulgaryzm.

Myślisz, że każdego można nauczyć pisać?

Nie próbowałbym tego raczej z mechanikiem samochodowym, który nie przeczytał żadnej książki, bo to zajęłoby nam sto lat i efekty byłyby marne. Ale jeżeli ktoś zaczął pisać, już jest człowiekiem literatury i chce skorzystać z życzliwych rad, to jesteśmy w stanie to zrobić. Możemy zwrócić mu na pewne rzeczy uwagę, podpowiedzieć konstrukcję książki, przybliżyć relacje między literaturą a rzeczywistością, a także pokazać, jak inni rozwiązywali podobne problemy i z czym się zmagali. W taki sposób pracujemy z młodymi ludźmi.

Czy jest wśród nich wielu autorów kryminałów?

Nie, dominują adepci i adeptki powieści fantasy, która jest teraz modna, a także zwolennicy literatury non-fiction – reportażu, eseju…

Czyli konkurencja ci nie rośnie?

Chciałbym, żeby rosła. Chciałbym, żeby młodzi ludzie łapali bakcyla fikcji i snuli terapeutyczne, kryminalne opowieści. Może przyjdzie na to czas.

Założę się, że mimo to nie opuszczasz gardy i jakieś nowe demony zaglądają do twojej głowy.

Tak, jest taki demon, z którym zmagam się całe życie. To arkadia dzieciństwa i powrót syna marnotrawnego. Mój nowy bohater wraca po latach do porzuconych miejsc i odkrywa, że tam już nic nie ma oprócz ruin. Po czym wszystko się odwraca i widzi, że ludzie, za którymi tęskni, tam są, tylko jego już tam nie ma. Dochodzi do spięcia przeszłości i teraźniejszości. Tak wygląd punkt wyjścia mojej najnowszej opowieści, która będzie próbą pogodzenia ścierających się w mojej twórczości gatunków literackich – kryminału i horroru.

Zaczynam się bać.

I o to chodzi.

Krzysztof Zajas jest profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, polonistą, literaturoznawcą i kulturoznawcą. Na Wydziale Polonistyki prowadzi kierunek studiów Twórcze pisanie. Jest autorem powieści sensacyjnych. Zadebiutował trylogią grobiańską: Ludzie w nienawiści, Mroczny krąg oraz Z otchłani. Napisał też Oszpicyn – książkę nominowaną do Nagrody Wielkiego Kalibru. Obecnie ukazała się ostatnia część jego Trylogii pomorskiej, w skład której wchodzą: Wiatraki, Skowyt nocyGerda.