AKTUALNOŚCI

Las Rymanowski

Kapelusz

Idzie Stanisław Wyspiański ulicą Ennio Coletti w Rimini. Dzień jest pochmurny, bez cieni. Wędruje uważnie, jak w roku 1901 lub 1903 lasem wokół willi Leliwa w Rymanowie-Zdroju, i jak wtedy, uwiązaną na sznurku butelką po piwie kręci nad głową świszczące koła. Na moście nad szarą Marecchią przystaje, gasi śmigło, opiera ręce na barierce, patrzy w dół na stalową zjawę, wyrastającą z betonowego spłachetka pośród przybrzeżnych traw, uchyla czapki i mówi: „A, witam, witam! Co słychać? Jaki wyśmienity kapelusz! Gdzie pan go zdobył, jeśli wolno spytać?”.

Inni

Inni nie mówią nic, przechodzą mostem niewzruszeni, z obojętnością zerkając na to samo co Wyspiański. Niby o czym tu gadać? Przy brzegu szarej Marecchii inni widzą jedynie żelazne pionowe rumowisko, metalowy gruz – na żłobionym niczym kolosalne wiertło pniu kołtun bezładnie zespawanych plastrów starej blachy. Cóż to? Idiotyczny żart z palmy? Zbędna śruba okrętowa, topornie pogięta przez czas, którą kapitan barki płynącej na nieodległy Adriatyk cisnął na brzeg? Chybiona rzeźba skamieniałej paproci? Biedna podobizna uschłego kwiatu bez kielicha? Twardy bałagan. Nic. Nic, w którym, zdawać się może, nie ma nic. Bałagan o niczym. Żadnego w nim drugiego dna, żadnego niepokoju, żadnej przeszłości, a przyszłość to próżnia. I żadnej potencjalnej opowieści, dla której warto by szukać słów, intonacji, rytmów, rymów. Ot, bombastyczna materia, cała w kolorze grynszpanowym, zaśniedziała jak ongiś miedziane kopuły nad kaplicami katedry wawelskiej. Rzecz najniższej rangi, rzekłby Tadeusz Kantor, rzecz tak pusta, że w dni słoneczne nawet jej cień okazuje się bezsilny i zawsze, prawie zawsze tylko przedrzeźnia na betonowym spłachetku bezład żelaznego rumowiska. Wyspiański zaś pyta o kapelusz! Co zobaczył? Co dostrzegł w oczywistym kształcie żelaznej palmy na brzegu szarej wody? Jaką nieoczywistość? I jakie inne kolory w jednostajnym grynszpanie powierzchni? A wiele, wiele lat wcześniej – co widział w lesie Rymanowskim? Jakie inne, niż sam las, światy napotkał?

Niepokój słów

Z butelki na sznurku robił nad głową wirujące śmigło, aby choć na chwilę uspokoić uporczywe widma, a bodaj też bliźnich, ślepych na widma. Lecz one nie ustępowały. Szedł lasem i las był czymś więcej niż jedynie sobą. Cienie drzew nie tylko powtarzały kształt drzew i nie były nieme. Las „milczał, a mnie zdawało się, że pieśnią krzyczy”. I widział, że tam, prócz oczywistych drzew, stoją „w stal zbroic rycerze zakute, / ślepcy, króle i giermki, i lirni, i dziady”. Słyszał Wyspiański niesłyszalne i widział niewidzialne, po czym w epilogu wiersza pytał sam siebie: „Czemuż stoją i patrzą, i za mną się wleką, / Chór tajemniczy, ponury, przeszłości przeklętej,/ czego chcą – ?!”. Butelkowe śmigło było bezsilne, gdyż widma wychodziły z jego głowy, co nie dawała wytchnienia, i nakładały się na zwykłą realność wokół, przemieniając jej codzienną oczywistość w nieoczywistość, w opowieść, w zagadkę, proszącą o brzmienie. Doklejał rzeczywistości drugie dno – iluzję, niepokój słów, tajemnicę prozodii. I nie tylko w lesie Rymanowskim. Wszędzie. Zawsze.

Lekcja syren

Posiadł Wyspiański umiejętność czytania tekstów, zamarłych w rzeczach najniższej rangi, ale także tych rangi najwyższej. Zarazem miał pewność, że aby teksty owe przeczytać – wpierw musi stworzyć im brzmienie, ulepić im ciało ze zdań własnych. I lepił. Przedmiot budził słowa, słowa dorabiały przedmiotowi nieoczywiste istnienie. Pisał. Przy czym rzecz to była nie tylko rzecz, to były również stare bajki, mity, metafory i rzeźbione, malowane, wyszywane ślady czasu dokonanego. W sztuce teatralnej Powrót Odysa przedmiotem takim jest historia wyśniona przez Homera u zarania literatury. Wychodząc od Dantego, gdzie bohater spod Troi płonie w Piekle – jasnym heksametrom dodał Wyspiański mrok własnych popękanych fraz, ich zadyszkę, zająknienia, gorycz, w końcu brak litości dla bohatera, skazując go na torturę świadomości, że nie da się odzyskać utraconego. „Nikt żywy w kraj młodości raz drugi nie wraca” – tymi słowami każe syrenom odebrać bohaterowi starą nadzieję żywych. Ścieżka wiodąca wstecz jest tylko marnym pocieszeniem, fatamorganą. W swoim okupacyjnym Powrocie Odysa Kantor tworzy dla dotkliwego, pięknego rumowiska fraz Wyspiańskiego echo realne – odgrywa dramat w pokoju mieszkania Magdaleny Stryjeńskiej przy ulicy Grabowskiego 3. Zdruzgotana nora, martwa. Kupa gruzu, cegły pod kruszejącymi tynkami, plamy pleśni, próchniejąca podłoga, trupie światło pod sufitem całym w siatce pęknięć, rys, dziur. Do tego resztki najniższej rangi: stare, pokryte wapnem pudła, ukradziona z Plant niemiecka szczekaczka, koło od drabiniastego wozu przytaszczone z Kleparza, sklecona z tektury lufa armatnia, sypiący się szynel Odysa, co przywędrował z frontu. I coś jeszcze. Deska. Biedna deska, figura marności, wisząca pod sufitem na metalowej linie ze statku na Wiśle. Popękane frazy Wyspiańskiego zmieniły ją w figurę niepokoju. W kształt, niczym drzewa lasu Rymanowskiego, skrywający tekst jeszcze nienapisany. „Odys musi wrócić naprawdę”, rzekł Kantor. Wrócił do rzeczywistego pokoju, by pojąć, że realny powrót jest w istocie niemożliwy. Syreny nie kłamią. Możliwa jest jedynie iluzyjna podróż wstecz – marne pocieszenie wspomnień.

Wenecja

Pisząc list do Stanisława Lacka, zimą roku 1905 błąkającego się po dalekim mieście na wodzie, Wyspiański podróżuje, nie ruszając się zza biurka w pracowni. Miesza mity, nicuje czasy, rzeczom i dźwiękom zmienia miejsca. Jego pracownia przy ulicy Krowoderskiej oraz stary Kraków jest oto Wenecją – i odwrotnie. Ratuszowa wieża wyrasta w miejscu, gdzie trwa bazylika św. Marka. Pałac Dożów jest kwietnym ogrodem Fregowej. Woda Wisły nabiera niebieskawej barwy Canale Grande. Po ścianie pracowni płynie w gondoli Lack. Dzwony klasztoru Karmelitanek przy Łobzowskiej dzwonią na Lido. Wenecja się rozszerza – oto świergot wróbli na Plantach powtarzany jest przez ptaki w gaju cytrynowym na Capri. I tak, słowo po słowie, Kraków i Wenecja zaczynają mówić więcej, niż mówią każde w swej samotności. A najmarniejsze rzeczy na biurku w pracowni – kwiatki uschłe w szklance, kartka z niedokończonym wierszem, jakaś fotografia, tomik jakiś – proszą o dopowiedzenie im istnienia głębszego niż nieme, oczywiste trwanie z dnia na dzień. Proszą i nie czekają długo na odpowiedź. W kolejnym liście do Lacka pracownia przy Krowoderskiej jest już niemiłosiernie zatłoczona. Słowa sprowadziły w gości widm wiele…

Wizyta

„Wszystkie osoby wszystkich dramatów chodzą po moim pokoju, po mojej pracowni, że przejść nie można. Ciasno się stało. Natłok jest. Chodzą, mówią, wrzawa jest. Mówią, zaglądają, co piszę, pochylają się nad stół, kładą mi ręce na rękach, szepcą do ucha. Niepokoją się. Zaniepokojone są i jak ja czekają – na kogo skinę – jakie imię wymówię”. I dalej: „Obrażają się, dumne są, zagniewane, zadąsane, pobłażające, grożące, kpiące, śmieją się – kłócą się, nasłuchują – nad stół się, nad papier chylą, widzą, że do Pana list, i odchodzą na pokój w milczeniu”. I w końcu lepią trochę teatru: „A zbroje, jak stąpną, to chrzęstną, a stroje szeleszczą – czyjś śmiech – aha – Toineta – …przysiadła się obok i pyta: no, a kiedyż my? – a patrzę w nią – a z drugiej strony, widzę: Lilla”… Wystarczy.

Chłopczyk i czeluść

List ten mógłby napisać Kantor, gdy lepił seans Nigdy tu już nie powrócę, rzecz o bankiecie, na który zwołał duchy z wielu swych dawnych spektakli. Zesłaniec z Sybiru, Chasydzi, Kurka Wodna, Księżna Kremlińska, Kobieta z łapką na szczury, Gracz w karty, Wielki Gimnastyk, Lady Angielska, Apasz, Wisielec, Pancerni Wioliniści, jeszcze inne cienie. Kłaniają się. „Dawałem im życie, ale i oni dawali swoje. Nie byli łatwi ani posłuszni. Wędrowali ze mną długo i stopniowo pozostawali na różnych drogach i postojach. Teraz mamy się spotkać. Być może ostatni raz”. Tak o nich pisał w partyturze seansu, zaś mniej więcej osiemdziesiąt lat po dniu, w którym Wyspiańskiego odwiedziła w pracowni Lilla Weneda od Juliusza Słowackiego – w pracowni przy Siennej odwiedziła Kantora postać z legendarnego obrazu. Wyznał: „Dziś w nocy przyszła do mnie Infantka Velasqueza”. Zjawiła się znienacka albo, co na jedno wychodzi, przyśniła się – a on ją niebawem, w ostatnim, pożegnalnym spektaklu Dziś są moje urodziny ożywił w ramach, jakby posiadł sekret uruchamiania starych farb. Zresztą ożywił nie tylko ją. Obudził ojca i matkę, wieki temu zastygłych na starej rodzinnej fotografii. Pewnie pamiętał swój referat, którym jako uczeń klasycznego gimnazjum w Tarnowie zdumiał profesorów, mówiąc o Akropolis Wyspiańskiego, o tej dramaturgicznej czeluści, gdzie ożywają kamienie nagrobków i gobelinowe nici. Oto chłopczyk w szkolnym mundurku mówi o czterech srebrnych aniołach, podtrzymujących w katedrze wawelskiej trumnę św. Stanisława, mówi, że za dotknięciem fraz Wyspiańskiego schodzą z postumentu i ruszają ścieżkami katedry, budząc piaskowce na mogiłach Ankwicza, Skotnickiego, Sołtyka, Potockiego i innych. Mówi o magii zmartwychwstających kamyków i cudzie gobelinowych nitek, co się ocknęły i powtórzyły historię Jakuba, Anioła i Drabiny. Czy boi się, gdy cytuje zdumienie wskrzeszonej figury Pani, szepczącej: „Czuję, płyną / strumienie krwi do rąk. / Byłam w męce – ty budzisz – ?”?

Drugi tekst

W małym, bolesnym wierszu wyzna Wyspiański: „O kocham Kraków – bo nie od kamieni / przykrościm doznał – lecz od żywych ludzi”. Mało kto wtedy (a dziś…? lepiej nie pytać…) dostrzegał tłumy widm błądzących podszewką oczywistego świata. Oczywistość jest łatwiejsza – piewcy nieoczywistości burząc łatwość, przepędzają święty spokój – sprawianie im przykrości jest jedyną obroną świętego spokoju. To odwieczny sylogizm istot zwyczajnych. Nie ich wina ani zasługa. I raczej nie dla nich Wyspiański konstruował czeluść Akropolis, rzecz o nagrobnych figurach i tkanych postaciach, które w Noc Wielką Zmartwychwstania ożywają w katedrze wawelskiej i na schodach dziedzińca. Nabierają nowego, nieoczywistego istnienia – jak i cały Wawel, ta rzecz kolosalna – gdyż ukrytym w nich, niepokojącym, niemym tekstom poeta widm stworzył zdania, oddechy i gesty. W Wyzwoleniu pozwolił Konradowi wyrecytować swoje sedno: „Jestem ten, który cudze przeżywa, a nie powtarza”. Poezja Wyspiańskiego to zawsze było, to jest coś… Może nie większego niż „wiersz”, „metafora”, „stopy rytmiczne” i „rym”, ale coś – innego. Była to ekskluzywna sztuka czytania podszewki rzeczy świata tego, sztuka rezygnacji z wędrówki oka jedynie po linijkach trywialnego tekstu, pokrywającego łatwo dostępne powierzchnie rzeczy. Dlatego z mostu nad szarą Marecchią w Rimini spytał Wyspiański o kapelusz. Pod naskórkowym tekstem żelaznej ruiny przeczytał drugi tekst, głęboki, i nie czekając na słońce, nie czekając na dwie konkretne słoneczne chwile – zapytał.

Umarły sklepik

W bezchmurny czas żelazna ruina rzuca cień na beton. Kształty plamy zmieniają się w zależności od pory dnia i roku, lecz plama zawsze jest bałaganem. Zawsze, prócz dwóch dni. 21 marca i 23 września, przez parę minut cień układa się w ducha, w profil mężczyzny w kapeluszu i z babilońskim szalem wokół szyi. Wyspiański nie potrzebował tych dwóch dat. I nie zdziwił się, gdy chwilę po swoim pytaniu usłyszał, jak zmarły 30 lat temu inny poeta widm, dziś dla prawie wszystkich już niewidzialny Federico Fellini odpowiada, poprawiając nieobecny w rzeczywistym świecie karmazynowy wełniany splot pod brodą: „To wierny, czarny stetson, mój drogi Wyspiański, arcydzieło z małego sklepiku przy Campo di Fiori w Rzymie. Ale nie ma już sklepiku. Zachodzę tam czasem, czy nie mają nowych modeli, starszych od mojego”.

Pokój 315

Wyspiański uchylił czapki na pożegnanie, zszedł z mostu, rozkręcił nad głową butelkowe śmigło i ruszył brzegiem szarej Marecchii w stronę nieodległego Adriatyku. Na plaży skręcił w prawo i stanął naprzeciwko barokowego cudu Grand Hotelu. Spojrzał w górę, na balkon pokoju nr 315. Ilekroć bywał w rodzinnym Rimini, Fellini mieszkał właśnie tam. Powiadają, że na owym balkonie, w jednej zawrotnej chwili wyśnił na jawie Giuliettę i duchy, film o bliskości widm i realnych ciał, rzeczy i ich cieni, tamtego i tego świata. A później długo patrzył na morze. „…płynie strumienie krwi do rąk…”, powiada sobie Wyspiański. Nad pustą plażą długo jeszcze słychać wirujący świst z lasu Rymanowskiego.