Naprawdę gwiazdorzę Rozmawiała Ewa Kozakiewiczowa

Radek Krzyżowski: Mój obecny światopogląd i podejście do życia kształtowały się w jakiejś mierze poprzez moje astronomiczne pasje i doświadczenia obserwacyjne. Są one zupełnie spoza porządku doświadczeń codziennych i w tym ich wyjątkowość.

Radek Krzyżowski

Radek Krzyżowski, fot. Grzegorz Kozakiewicz

Ewa Kozakiewiczowa: Pierwsza gwiazda na niebie symbolizuje Gwiazdę Betlejemską, zwiastującą narodziny Chrystusa, i jest sygnałem, że pora zasiadać do wigilijnego stołu. Patrzy pan w ten dzień na niebo? Pytam, bo wiem, że pasjonuje się pan astronomią. Co 24 grudnia dzieje się na nieboskłonie, na co właściwie patrzymy?

Raz albo dwa razy w życiu czekałem na pojawienie się pierwszej gwiazdy w wigilię, ale nigdy nie traktowałem tego jako czegoś wyjątkowego. Nigdy nie łączyłem tego z mitem, legendą, alegorią czy z faktem opisywanym przez jednego z ewangelistów. Nie myślałem o tym, że oto historia sprzed 2 tysięcy lat znajduje swoje zapętlenie. Jestem ateistą, pomimo to zawsze zasiadałem do wigilii i zasiadam nadal. Moja żona Dominika jest głęboko wierząca, wspólne życie nauczyło mnie szacunku i empatii dla jej wiary. W wigilię nie patrzę w gwiazdy, moja rodzina jest mocno rozproszona, więc kiedy mamy okazję, żeby zebrać się razem, staram się zajmować najbliższymi. Być może nie patrzę wtedy w niebo, bo robię to codziennie, kiedy idę wieczorem z psem na spacer. Zerkam na niebo i sprawdzam czy gwiazdy są na swoim miejscu.

W wigilię pies też musi wyjść. Rozróżnia pan, która gwiazda świeci pierwsza?

Pierwsza zwykle świeci białoniebieska Wega w gwiazdozbiorze Lutni (Lyra), możemy też zobaczyć gwiazdę o lekko pomarańczowym świetle, to Kapella, najjaśniejsza gwiazda w gwiazdozbiorze Woźnicy. Te dwie gwiazdy zwykle są najlepiej widoczne i pełnią rolę pierwszej gwiazdki. Każdego roku o tej samej porze jest podobnie, wiemy które gwiazdy kulminują zimą, a które latem. Zwiastunem nieba zimowego jest Orion, jego charakterystyczny pas widzimy nad horyzontem już jesienią, potem coraz wyżej i wyżej i kiedy jest wysoko nad horyzontem odsłania Syriusza w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa. Syriusz, biały król nieba razem z Betelgeusą i Procjonem w Małym Psie stanowią trójkąt zimowy. Wędrówka jest powtarzalna.

Trzej Królowie, prowadzeni przez jasną gwiazdę pojawiającą się o wschodzie (raczej nie na wschodzie, jak podaje tłumaczenie polskie, magowie podróżowali ze wschodu, więc gwiazdę pojawiającą się na wschodzie mieliby za plecami, nie mogłaby ich prowadzić) nie tylko nieomylnie podążają za jej blaskiem, ale też potrafią jej pojawienie się zinterpretować jako zapowiedź narodzin króla.

Dobrze, dzisiaj wiemy, co zobaczymy na nieboskłonie w ten szczególny dzień, ale co tak naprawdę widzieli Trzej Królowie? Czym była Gwiazda Betlejemska?

Astronomowie potrafią wyliczyć i zobrazować to, co działo się na niebie w przeszłości, nawet przed ponad 2 tysiącami lat, a lata 5, 6, 7 p.n.e., które przyjmowane są obecnie za przybliżoną datę narodzin Jezusa, obfitowały w niezwykłe wydarzenia astronomiczne. Związanych z nimi koncepcji jest wiele. Nie ma jednoznacznej odpowiedzi, do dziś nie udało się rozwikłać mitu Gwiazdy Betlejemskiej opisanej w Ewangelii św. Mateusza. Wiemy o trzykrotnej koniunkcji Jowisza i Saturna (7 rok p.n.e.), koniunkcji Saturna, Jowisza i Marsa (6 rok p. n. e), chińskie źródła donoszą o wybuchu supernowej w galaktyce Andromedy, są wzmianki o jasnym meteorycie lub bolidzie, być może o komecie, wszak większość ikonografii chrześcijańskiej pokazuje gwiazdę z warkoczem. Na pewno były to zjawiska, które potrafili zinterpretować ludzie mający pojęcie o astronomii bądź astrologii, mnie najsensowniejsza wydaje się koncepcja związana z horoskopem królewskim, który w tamtych czasach mógł być legitymacją dla potencjalnego pretendenta do tronu, jak również zapowiadać zmierzch obecnego władcy. Zjawiska astronomiczne z lat 5–6–7 p.n.e, takie jak koniunkcja Jowisza, Saturna i Marsa, zwłaszcza trzykrotne, pobudzały wyobraźnię. Ówcześni astrologowie przywiązywali do ich profetycznego znaczenia dużą wagę, być może ktoś przenikliwy podszepnął autorowi ewangelii trop, który wzmacniałby status królewski Jezusa, Żydzi oczekiwali przecież narodzin Mesjasza, Króla, który wyzwoli lud Izraela. Z drugiej strony Herod zadaje magom pytanie: kiedy i gdzie pojawiła się gwiazda, którą widzieli? To mogłoby sugerować, że zjawisko, które poprowadziło mędrców, nie było czymś widzialnym dla wszystkich. To pytanie pojawia się w Ewangelii Mateusza, który zresztą jako jedyny spośród ewangelistów wzmiankuje o gwieździe-fenomenie, więc można podejrzewać, że on również ma copyright na tę całą opowieść. Trzej Królowie, prowadzeni przez jasną gwiazdę pojawiającą się o wschodzie (raczej nie na wschodzie, jak podaje tłumaczenie polskie, magowie podróżowali ze wschodu, więc gwiazdę pojawiającą się na wschodzie mieliby za plecami, nie mogłaby ich prowadzić) nie tylko nieomylnie podążają za jej blaskiem, ale też potrafią jej pojawienie się zinterpretować jako zapowiedź narodzin króla – przekonujące, prawda? Wiemy, że na niebie w tamtym czasie pojawiły się ciekawe zjawiska, ale czy rzeczywiście wtedy, kiedy na świat przychodził Jezus z Nazaretu (brak jednoznacznego ustalenia daty jego urodzin)? Nie wiadomo.

Współczesna astronomia odchodzi od obserwacji optycznych, zajmując się raczej analizą fal radiowych, czyli radioastronomią. Astronomia optyczna staje się głównie domeną amatorów, takich ludzi, którzy chcą zobaczyć przez okular kawałek nocnego nieba.

Od kiedy pasjonuje się pan astronomią i obserwuje niebo?

Pierwszy kontakt z astronomią miałem przez niewielki atlas nieba, który wpadł mi w ręce, kiedy jeszcze mieszkałem w Kluczborku, miałem wtedy siedem albo osiem lat i pamiętam, jakie wywołał we mnie poruszenie. Zdumiało mnie to, że mapa odwzorowuje niebo, że ten błyszczący chaos ma swój porządek. A chaos uporządkowany w swych strukturach jest zobrazowany, gwiazdy mają swoje nazwy, które wydały mi się wtedy tajemnicze i zdumiewająco piękne: arabskie i łacińskie brzmienia jak z innego świata. To bardzo na mnie podziałało. Mój ojciec pochłaniał literaturę science fiction, więc i w moje ręce wpadały książki Zajdla, Strugackich, Lema, Dicka, prenumerowaliśmy „Fantastykę”, to pogłębiało ciekawość wobec tego, co kryje nocne niebo. Po raz pierwszy praktycznie obserwowałem niebo w Opolu parę lat później, z dachu młodzieżowego domu kultury, gdzie z instruktorem kółka astronomicznego obserwowaliśmy Księżyc, planety oraz trzy tajemnicze czerwone punkty. Pierwszy raz wtedy usłyszałem o czerwonych karłach – za tymi nazwami kryła się jakaś tajemnica. Nie wiedziałem wtedy, że czerwony karzeł to jeden z etapów życia gwiazdy, a instruktor wkręca nas, pokazując czerwone światła na kominie cementowni. Ale zainteresowanie astronomią zostało, ożyło mocno i zamieniło się w praktykę obserwacyjną wkrótce po tym jak skończyłem studia na krakowskiej PWST. Wieczorami chodziłem na Błonia z lornetką, przez którą mogłem dostrzec niebo, jakiego nie widać gołym okiem. Kładłem się na trawie i walcząc z rosą, obserwowałem, co dzieje się na niebie. Zacząłem szukać ludzi, którzy podzielają moje zainteresowania i w ten sposób trafiłem do Polskiego Towarzystwa Miłośników Astronomii, tam poznałem Janka Burnata, scenografa i ogromnie ciekawego człowieka, z którym przez kilka następnych lat dzieliłem astronomiczną pasję. Wtedy rzeczywiście zacząłem się zastanawiać, czy z dwóch zawodów na „a” wybrałem ten właściwy, zresztą za wszystkie pieniądze jakie zarobiłem za pierwszy spektakl w Starym Teatrze (Wspólny pokój Uniłowskiego w reż. Iwony Kempy) kupiłem teleskop: Newton z lustrem o średnicy 20 cm i światłem F6 na montażu Dobsona. Jeździłem z nim na obserwacje, gdzie się tylko dało, najczęściej do Kasinki Małej i Poręby Wielkiej, ponieważ tylko poza miastem astronomiczne przygody mają sens, nie ma zanieczyszczenia światłem, tak zwanego light pollution.

Każdy wyjazd „na gwiazdy” to była ogromna ekscytacja i posmak niesamowitej przygody. Doświadczenie obserwacji nieba jest totalnie spoza porządku doświadczeń codziennych, jest wyjątkowe. Przez jakiś czas warunki do obserwacji miałem świetne także pod Krakowem. Dzięki uprzejmości ówczesnej dyrekcji Obserwatorium Astronomicznego na Skale udało nam się postawić teleskop Janka Burnata w jednej z wolnych kopuł Obserwatorium. Dzięki dobrej woli i wyrozumiałości prawdziwych astronomów przez dwa lata mogliśmy się stamtąd przyglądać niebu. Warto dodać, że współczesna astronomia odchodzi od obserwacji optycznych, zajmując się raczej analizą fal radiowych, czyli radioastronomią. Astronomia optyczna staje się głównie domeną amatorów, ludzi którzy chcą zobaczyć przez okular kawałek nocnego nieba.

Jeśli uzmysławiamy sobie rozmiar odległości, te miliony lat świetlnych i naszą w tym bezkresie, samotność… Jesteśmy cholernie samotni w kosmosie! I w dodatku obdarzeni świadomością tej samotności.

Czemu właściwie pan lubi patrzeć w niebo, co tam pan odnajduje?

Wiele osób zadawało mi to pytanie, ale nie znajdowałem pokusy, aby znaleźć odpowiedź. To jest tak jak z elementarnymi podstawami naszego istnienia. Z definicji są niepoznawalne, ale dam przykład. Byłem niedawno z przyjacielem na Mazurach, późna noc, siedzimy sobie przy brzegu jeziora, cudowne, rozgwieżdżone niebo i srebrząca się Droga Mleczna. Zaczynam kumplowi pokazywać poszczególne gwiazdozbiory i opowiadać o nich. Akurat świetnie była widoczna Galaktyka w Andromedzie, najdalej położony od ziemi obiekt, który można zobaczyć okiem nieuzbrojonym – odległa o 2 miliony 200 tysięcy lat świetlnych. Po 15 minutach wpatrywania się w niebo widzę gwiazdy coraz lepiej i coraz bliżej. Potęga sklepienia, które jednocześnie wciąga i obezwładnia, uczucie trudne do opisania, nie tyle wzruszenie, ile poruszenie. Doznanie równie zachwycające, co przerażające. Hipnotyczne i ambiwalentne. Jeśli uzmysławiamy sobie rozmiar odległości, te miliony lat świetlnych i naszą w tym bezkresie samotność… Jesteśmy cholernie samotni w kosmosie! I w dodatku obdarzeni świadomością tej samotności. David Foster Wallace, amerykański pisarz, nieprzypadkowo nazywa tę świadomość „koszmarnym snem natury”.

Tak jak filateliści zbierają znaczki, astronomowie gromadzą obserwacje, wybierają obiekty, które śledzą na niebie. Jakiego rodzaju obiekty interesują pana? Ma pan ulubione?

Na pierwszym spotkaniu z nocnym niebem świetnie jest zestawić wszystko, co widzimy, z Galaktyką w Andromedzie, to pozwala uświadomić sobie gdzie w tym roju gwiazd jesteśmy. Każda gwiazda, którą dostrzegamy gołym okiem, należy do naszej galaktyki, Drogi Mlecznej. To nasza kosmiczna rodzina. Jest jeden rozmyty punkt, który jest inną rodziną. Pomiędzy nami a tym punktem są ponad 2 miliony lat świetlnych pustki. To rozbudza wyobraźnię. Dlatego od samego początku interesowały mnie obiekty głębokiego nieba, nieefektowne, w znakomitej większości nie widać ich gołym okiem. To mgławice planetarne, które powstają po wybuchu gwiazdy, gromady gwiazd, otwarte i kuliste, które obecne są w naszej galaktyce, pozostałości po supernowych i odległe galaktyki. Te obiekty nie są wizualnie spektakularne, część z nich nie pojawia się w okularze teleskopu od razu, trzeba zerkać i zerkać, w końcu pojawia się maleńka mgiełka… Wymagają cierpliwości, dobrych warunków: nieba bez księżyca, ciemności i przyzwoitego sprzętu, ale nie ograniczałem się tylko do głębokiego nieba ani najbliższych okolic. Obserwacje prowadziłem nie tylko w Polsce, widziałem całkowite zaćmienie Słońca na Węgrzech, podziwiałem niebo na południu Europy, ale i na północy (na Spitsbergenie), gdzie byłem dwukrotnie i gdzie pierwszy raz obserwowałem zorzę polarną, na północy Afryki i w Azji. Nie widziałem dotychczas na żywo gwiazdozbiorów południowych. To jeszcze przede mną.

Dlaczego przy takiej pasji nie został pan astronomem zawodowym?

W pierwszych latach po ukończeniu PWST myślałem całkiem poważnie o studiowaniu astronomii zaocznie, nie miałem wtedy zbyt dużo pracy w teatrze. Jedna rzecz stała zdecydowanie na przeszkodzie: jestem nędznym matematykiem, a w tej dziedzinie aparat matematyczny jest niezbędny i mówimy tu raczej o matematyce zaawansowanej, bez tego nie ma szans na zrozumienie detali i niuansów astronomii. Moje zainteresowanie to tylko hobby, jestem amatorem i zdałem sobie z tego sprawę dość szybko. Z tym, że to hobby bardzo systematyczne, ale i transformujące. Teraz moja fascynacja przejawia się raczej w lekturze związanej z kosmologią, astrofizyką i fizyką cząstek, na obserwacje nie mam już czasu.

Czy upatruje pan w zawodzie aktora jakieś punkty styczne z tym, co pana tak fascynuje?

Czasami żartuję, że fundamentalna dla mechaniki kwantowej zasada nieoznaczoności Wernera Heisenberga znakomicie się sprawdza na scenie. W największym i możliwym skrócie mówi ona, że najbardziej elementarne podstawy naszego bytu są niepoznawalne, nigdy nie jesteśmy w stanie określić z absolutną dokładnością położenia i prędkości cząsteczki. Na scenie jest podobnie, niemożliwe jest takie przygwożdżenie swojego bohatera, aby powiedzieć: wiem o tobie wszystko! Sceniczna postać jest zawsze w pewnym stopniu nieuchwytna. Nigdy „rozbierając” bohatera, mówiąc językiem Heisenberga, nie jesteśmy w stanie określić z absolutną pewnością jego położenia i jego prędkości. Musi być miejsce i świadomość obcowania z czymś nie do końca poznawalnym i chęć zmierzenia się z tym. Wtedy jest ciekawie i interesująco. Nie lubię dopiętych do granic możliwości kreacji scenicznych.

A jeśli chodzi o moich bohaterów życiowych, jest ich równie wielu ze świata sztuki, co nauki. Od lat moją stronę na FB otwiera fotografia z Kongresu Solvaya w 1927 roku, na której widzimy naukowców, którzy zrewolucjonizowali nasze postrzeganie rzeczywistości, między innymi Marię Skłodowska-Curie, Alberta Einsteina, Nielsa Bohra, Maxa Plancka, Paula Diraca, Ernsta Schroedingera i właśnie Heisenberga. Nieprzypadkowo.

Radosław Krzyżowski urodził się w 1972 w Kluczborku. Studiował w Krakowie – jest absolwentem Wydziału Aktorskiego PWST. Jeszcze jako student w 1993 roku zagrał w epizodycznej roli u Stevena Spielberga w Liście Schindlera. Pierwsze kroki na deskach scenicznych stawiał w Teatrze im. Juliusza Słowackiego (1994–1998), grał w Narodowym Starym Teatrze (1998–2003), potem powrócił (2003–215) do Teatru im. Słowackiego, aby w sezonie 2015/2016 zamienić go znów na Stary. W 2018 został przewodniczącym Rady Artystycznej, kształtującej repertuar tej sceny. Od początku brał udział w przedsięwzięciach offowych i współpracował z Teatrem Mniejszym (między innymi występował w Audiencji IAudiencji VI Bogusława Schaeffera), Stowarzyszeniem Teatralnym Łaźnia i Łaźnia Nowa. Za tytułową rolę w Hamlecie Szekspira (w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego) w Teatrze STU otrzymał w 2000 roku nagrodę Ludwika. Jest też laureatem nagrody krakowskiego środowiska teatralnego, stypendium twórczego miasta Krakowa i Nagrody Teatralnej im. Stanisława Wyspiańskiego.
Popularność przyniosły mu seriale telewizyjne w TVP2, szczególnie postać doktora Michała Sambora w Na dobre i na złe (2004–2015) czy Kamila Łagody-Starskiego w M jak miłość oraz role w filmach: Duże zwierzę, Ekipa, Ja wam pokażę, Pitbull, Janosik, Prawo AgatyBarwy szczęścia.
Głównie gra w teatrze: Narodowym Starym i w Łaźni Nowej, aktualnie w Miłosnej wojnie stulecia razem z Dominiką Bednarczyk (swoją żoną), aktorką Teatru im. J. Słowackiego. Mają córkę Kaję.

Miesięcznik Kraków, grudzień 2020 Tekst z Miesięcznika „Kraków”, grudzień 2020.

Miesięcznik do nabycia w prenumeracie i dobrych księgarniach.