AKTUALNOŚCI

Zeszyt wiejskiej akuszerki

Rozmawiała: Magda Huzarska-Szumiec

Fot.: materiały prasowe wydawcy

 

Jej prababcia przyjmowała porody w podkrakowskiej wsi Jadowniki. Odziedziczone po Annie Czerneckiej geny sprawiły, że Sabina Jakubowska została doulą i wspiera kobiety w czasie ciąży, porodu i połogu. A otrzymany w spadku po niej zeszyt zainspirował ją do napisania powieści Akuszerki. Prawa do sfilmowania książki niedawno kupiła Agnieszka Holland.

Magda Huzarska-Szumiec: Niegdyś na wsiach kobiety przyjmujące porody nazywano babkami. Skąd to określenie?

Sabina Jakubowska: W epoce, w której było mało profesjonalnych położnych, do porodu proszono własne babcie, cudze babcie, sąsiadki w wieku babciowym, czyli osoby, które długo żyły i dzięki temu miały duże doświadczenie. To dawało nadzieję, że zdołają pomóc rodzącej kobiecie.

Stosowane przez nie metody mogą dziś szokować.

Owszem, babki nie myły rąk, a kiedy uznały to za konieczne, potrafiły je przemyć moczem rodzącej. Ale prowadzone dziś badania naukowe dowodzą, że nawet ta szokująca praktyka miała sens. Taka babka dostawała na ręce płaszcz bakteryjny kobiety, w którym przebywał do tej pory noworodek. Poza tym one przeważnie nie badały dróg rodnych rodzącej, tylko w niej „czytały”. Z jej zachowania, z odgłosów jakie wydawała, z jej zapachu potrafiły rozpoznać, na jakim etapie jest poród. Doskonale wiedziały, co trzeba w którym momencie zrobić w przeciwieństwie do lekarzy, którzy stosowali różne procedury medyczne i badanie ginekologiczne. Tylko że oni także nie myli rąk. To jest jeszcze bardziej wstrząsające, gdyż potrafili przychodzić do porodów prosto z prosektorium, gdzie kroili zwłoki. I na dodatek byli bardzo zdziwieni, dlaczego mają taki duży odsetek śmierci okołoporodowej. Musiano dopiero odkryć, czym są mikroby, żeby doszło do ogromnych zmian w medycynie i by wreszcie zrozumiano, że higiena jest podstawą. Ten przełom dokonał się wcale nie tak dawno, bo w XIX wieku. Wtedy zaczęto też uczyć nowe pokolenia akuszerek mycia rąk przed każdym i po każdym zabiegu medycznym.

Zostańmy jeszcze chwilę przy babkach. W Akuszerkach babką jest Regina Perkowa. Może nie ma czystych rąk, ale kobiety jej ufają, otaczają szacunkiem. Czy to była reguła czy wyjątek od niej?

Regina Perkowa jest wymyśloną przez mnie postacią, bo chciałam pokazać silną, doświadczoną przez życie kobietę, która całą sobą pokazuje prawdę o starym polskim przysłowiu „co cię nie zabije, to cię wzmocni”. Ona tyle przeszła, że nie bała się już niczego, niczemu nie dziwiła, brała życie takim, jakie jest, kobiety takimi, jakie są. Nie oceniała ich, nie krytykowała, nie zawstydzała, nie poniżała. Przyjmowała bez zmrużenia okiem nieślubne dziecko panny z dworu, podobnie jak porody szanowanych na wsi gospodyń czy robotnic rolnych. Wszyscy ludzie byli dla niej tyle samo warci. Twierdziła, że nie ma w tym żadnej filozofii, po prostu trzeba było im pomóc. I ona to robiła, za co była obdarzana przez wiejską społeczność szacunkiem.

Jej córka Franciszka nie jest już babką, ale akuszerką. Czyli kim?

Słowo to pochodzi z języka francuskiego i określa wykwalifikowaną osobę, towarzyszącą kobietom przy porodach. U nas używano go zamiennie ze słowem położna, którą jest Franciszka Diabelec – główna bohaterka mojej powieści. To prosta dziewczyna z Jadownik, wsi pod Brzeskiem, która dostała szansę nauki w Cesarsko-Królewskiej Szkole Położnych w Krakowie.

Franciszka jest fikcyjną postacią. A czy ta szkoła istniała naprawdę?

Jak najbardziej. Została założona w XVIII wieku, jeszcze za czasów ostatniego króla Polski. Potocznie nazywano ją „szkołą babienia”. Na przełomie XIX i XX wieku, kiedy rozgrywa się akcja mojej powieści, kształciła akuszerki, które miały szerzyć we wsiach nową, medyczną wiedzę, opartą na zasadach higieny. Miały też prowadzić ścisłą dokumentację porodów, potwierdzając w ten sposób tożsamość nowo narodzonych dzieci. Nazwiska akuszerek wpisywano zresztą w księgi metrykalne. Położne były więc kimś w rodzaju urzędniczek stanu cywilnego. Czasami pełniły również funkcje duchowe – gdy zaszła potrzeba, same chrzciły dzieci. Wtedy ludzie uważali, że ochrzczenie dziecka, szczególnie słabego czy chorego, jest konieczne w pierwszych godzinach jego życia. Tłumaczono to sobie tym, że chrzest albo je wzmocni i będzie żyło, albo noworodek umrze, ale już jako chrześcijanin i dzięki temu nie będzie straszył po nocach. Nie jest to wcale metafora, gdyż święcie wierzono, że nieochrzczone dzieci stają się po śmierci upiorkami. Chrzest był więc naprawdę ważny.

Księżom to chyba niespecjalnie się podobało. Akuszerki odbierały im pracę.

Księża akceptowali taką rolę położnych, choć oczywiście dążyli do tego, żeby ludzie chodzili do kościoła. Ale chrzty w domach były na tyle powszechne, że wśród nauk, jakie akuszerki pobierały w szkole, znalazły się też lekcje z zasad ich udzielania. Oczywiście położna miała obowiązek zgłosić to później w parafii.

Na jakim poziomie była krakowska Szkoła Położnych?

Jak na owe czasy na bardzo wysokim. Już w XVIII wieku Panie Uczennice – jak je nazywano – na specjalnym manekinie uczyły się, jak zbudowana jest ciężarna kobieta i w jaki sposób płód powinien być ułożony. W XIX wieku do tej wiedzy dołożono teorię, a wykłady prowadził między innymi prof. Henryk Jordan. To była postać, która zapisała się chlubnymi literami w polskiej medycynie, choć dziś znany jest przede wszystkim jako twórca ogródków jordanowskich. Mało kto jednak wie, że napisał on znakomitą książkę, zatytułowaną Nauka położnictwa dla pożytku położnych. Uważnie ją przestudiowałam. Profesor szczegółowo opisał w niej, jak powinna postępować położna, kiedy ma do czynienia z ciążą fizjologiczną i co ma robić, gdy stan pacjentki wychodzi poza normy. Jordan mocno podkreślał, że kiedy uzna, iż ciąża ma znamiona podwyższonego ryzyka, akuszerka musi obowiązkowo zawiadomić o tym lekarza. Podobnego zdania był prof. Stanisław Dobrowolski, który przejął po nim prowadzenie kliniki ginekologiczno-położniczej i kontynuował dzieło swojego poprzednika, kształcąc kolejne pokolenia położnych. Jedną z nich była moja prababka Anna Czernecka. Odziedziczyłam po niej bardzo cenny dla mnie zeszyt. Opisała w nim wszystkie najważniejsze rzeczy, które położna wiedzieć powinna. Znalazł się on w książce, podobnie jak postać mojej prababki, mimo tego że początkowo zamierzałam pisać tylko o bohaterach fikcyjnych. Pomyślałam jednak, że nie byłoby w porządku wykorzystać jej dziennik i nie napisać o niej. I tak moja prababka wkręciła się do powieści.

Akuszerki, kończąc szkołę, w przeciwieństwie do babek mogły już posługiwać się narzędziami ginekologicznymi. Jakie to były narzędzia?

Książki regulowały to, co akuszerka powinna mieć w swoim kuferku. Były to między innymi prototypy strzykawek i lewatyw, nożyczki do przecięcia pępowiny, termometr do mierzenia wody, w której kąpało się noworodka, różnego rodzaju opatrunki. Bardzo dużą wagę przykładano też do środków odkażających, nazywanych płynami antiseptycznymi (sic!). Nie zawsze były one dostępne w aptekach, dlatego uczono położne, jak samodzielnie je przygotować.

Przerażenie bohaterki pani książki budzą kleszcze, z którymi spotyka się podczas szkolnych praktyk. Dlaczego?

Akuszerki nie posługiwały się kleszczami, one były zarezerwowane wyłącznie dla lekarzy. Niechęć Franciszki do tych narzędzi, tak jak zresztą innych położnych, brała się stąd, że były one zimne, metalowe, nieprzyjemne, a ich użycie było bolesne i dla matki, i dla dziecka. Oczywiście ratowały im życie, szczególnie kiedy kobiety miały szczupłą budowę, małą miednicę, a przyszło im rodzić bliźniaki. Jednak i tak kleszcze stanowiły dla akuszerek symbol męskiej dominacji nad porodem. One stawiały na naturę, uważały, że czasami kleszcze nie byłyby konieczne, gdyby dać rodzącej więcej przestrzeni, więcej swobody.

I akuszerki kobietom rodzącym na wsiach ją dawały. Pisze pani, że pozwalały im, przynajmniej w początkowych fazach porodu, chodzić, a nawet robić sobie spacery do kapliczek.

To było bardzo dobre rozwiązanie. Wertykalny poród jest zgodny z grawitacją, natura robi swoje i dziecko schodzi w dół. Taki poród jest łatwiejszy i dla matki, i dla dziecka. Nie wymaga aż takiego wysiłku jak poród w pozycji leżącej i na dodatek pozostawia mniej rozerwanych tkanek. Skoro kobieta miała na tyle siły, żeby się ruszać, to czemu nie miałaby pójść do kapliczki, do której chodziła zwykle się modlić i śpiewać pobożne pieśni. To dobrze działało na psychikę rodzących, które czuły się bezpieczniej, zwracając się do Boga czy swojej świętej patronki. Kiedy śpiewały, odmawiały różaniec, ich ciśnienie się obniżało, wchodziły w stan medytacji, a złe myśli odpływały, bo nie było już dla nich miejsca. Możemy to porównać ze stosowaną dziś metodą porodu w głębokim relaksie.

Po lekturze Akuszerek mam wrażenie, że kobietom na wsi rodziło się łatwiej niż bogatym paniom w mieście. One mogły chodzić, przyjmować pozycje, jakie chciały. Dobrze urodzona kobieta miała leżeć w łóżku i czekać na to, co się wydarzy.

Paniom rzeczywiście nie wypadało, jak wiejskim kobietom, rodzić za szybko. One miały być delikatne, wrażliwe. Choć oczywiście różnie z tym bywało, bo to, co dzieje się z kobietą podczas porodu, nie zależy od stopnia jej wykształcenia czy ilości posiadanych pieniędzy. Panie miały do dyspozycji nie tylko położną, ale też pielęgniarkę do dziecka, no i lekarza, który nadzorował cały poród, nawet jak nie umył rąk. Ale nie można powiedzieć, że tylko one rodziły w łóżkach. Kobiety na wsiach także w ostatnim etapie porodu szły do łóżek. Było to dla nich takie prywatne miejsce, gdzie dzieci się poczynało, rodziło i gdzie się na końcu umierało. Bo przecież po chałupie, często jednoizbowej, kręciły się starsze dzieci, mąż. Możliwość znalezienia się we własnej pościeli, położenia głowy na czystej poduszce dawała szansę na odrobinę odpoczynku. Ale gdy przyszły bóle parte, niekoniecznie już leżały na wznak. Przyjmowały wygodniejsze dla siebie pozycje.

Nie zawsze jednak kobiety we wsiach rodziły w domu. Czasami bóle porodowe dopadały je podczas prac polowych. Jak to wyglądało?

Kobiety we wsiach zdecydowanie więcej czasu spędzały w polu niż w łóżku. Mogły to być sianokosy, żniwa, kopanie ziemniaków, mogło to być nawet wywożenie gnojówki na pole jesienią czy wiosną. Nam może się to wydawać wstrząsającym doświadczeniem, kiedy kobieta w zaawansowanej ciąży ciężko pracuje. Ale to miało swoje uzasadnienie. One doskonale wiedziały, że aktywność fizyczna pomaga radzić sobie z bólem, a przy okazji z psychiką. Pracując, nie myślały o tym, co je czeka i czy przeżyją ten poród, bo miały przecież świadomość, że za każdym razem śmierć jest dla nich realnym zagrożeniem. Poza tym takie prace polowe wykonywało się wspólnie, więc były otoczone rodziną, sąsiadkami. Czuły się przez to bezpieczniej. Jak oczywiście zdążyły, to wracały rodzić do domu, a jak nie, to poród odbywał się na miedzy, w cieniu brzózki. To są historie, które wydają się bardzo od nas odległe, a nie są. Przekonałam się o tym, rozmawiając ze starszymi kobietami, takimi nawet stuletnimi, które rodziły dzieci tuż przed II wojną światową albo już po niej i które miały właśnie takie doświadczenia. Jedna mi powiedziała, że w dniu porodu cały dzień zwoziła z mężem gnój. Kiedy wróciła do domu i zaczęła się myć, dziecko z niej wyskoczyło. Nie zdążyła nawet napalić w piecu.

To się skończyło akurat dobrze. Ale chyba we wsiach dużo dzieci umierało.

Tak, ale niekoniecznie podczas porodu. Duża śmiertelność przeważnie występowała w pierwszych dniach, tygodniach życia maluchów i mogła mieć związek ze złą pielęgnacją noworodka. Dziś powiedzielibyśmy, że sepsa zbierała tam swoje żniwo nawet wtedy, kiedy położna umyła ręce i kazała zmienić pościel na czystą. Tylko że najczęściej posiadano jeden komplet pościeli.

W takiej sytuacji wcześniaki chyba nie miały szans na przeżycie. Czy akuszerki były w stanie coś zrobić?

W tamtym czasie położne wiedziały, że gdy mają do czynienia z wcześniakiem, to muszą mu podawać mleko matki często, ale tylko po troszeczku, i trzymać go w cieple. Były to uniwersalne sposoby, które mogły pomóc utrzymać wcześniaka przy życiu. Ale oczywiście szybko go chrzciły, bo miały świadomość, że mimo starań może w każdej chwili umrzeć.

Śmierć dziecka chyba przyjmowano wtedy z większą pokorą. Powszechne było przekonanie, powtarzane w Akuszerkach przez Reginę Perkową, że kto ma przeżyć, ten przeżyje, a kto nie ma przeżyć, to nie przeżyje.

Statystyki śmierci były nieubłagane. W każdej rodzinie dochodziło do zgonów, maluchy umierały, kiedy na przykład zaczynały ząbkować lub kiedy dopadały je choroby wieku dziecięcego. To wszystko potęgowała bieda, zimno, jakie panowało w chałupach, złe odżywianie, a co za tym idzie mniejsza odporność organizmów. Ludzie bronili się przed rozpaczą powiedzeniem: „Bóg dał, Bóg wziął. Błogosławione niech będzie imię Jego”. Jednak mimo tego starali się, jak mogli, chronić swoje dzieci. Stąd nadawanie imion patronów, którzy mieli się nimi opiekować.

Jak wybierano te imiona?

Pisząc na ten temat pracę doktorską, przeanalizowałam księgi metrykalne Jadownik. Chciałam się dowiedzieć, jaka bywała motywacja wyboru imion dla dzieci. Na pewno panowało takie przekonanie, że dziecko samo przynosi sobie imię. Noworodki, które przyszły na świat przed świętem lub w dniu święta określonego patrona, dostawały jego imię. Wiadomo więc było, kiedy przyjdą na świat Marie, Janowie… I to wszystko powtarzało się w cyklu rocznym. Oprócz tego były lokalne patronaty. Patronką Jadownik jest święta Anna, dlatego to imię powtarzało się tu częściej niż inne. Ale gdy w czasach zarazy rodziły się dziewczynki, to dostawały imię Tekla, a chłopcy Roch, bo ci święci chronili przed chorobą. Pożar przynosił Florianów, a powódź Janów Nepomucenów.

Czy jakieś szczególne imiona nadawano dzieciom nieślubnym?

Rzeczywiście, do niedawna panowało przekonanie, że dzieci nieślubne były stygmatyzowane za pomocą dziwnych, nietypowych imion. Po to, by wszyscy widzieli, że to dziecko jest jakieś inne. Ale przeprowadzone przeze mnie badania pokazują, że to były tak naprawdę wyjątki i dotyczyły szczególnych przypadków. Kiedy przez tereny Małopolski przechodziły obce wojska, to dzieci pochodzące z gwałtów dostawały imiona, które je stygmatyzowały. Zdarzały się też tak zwane imiona niemoralne. Jeżeli była we wsi dziewczyna, która źle się prowadziła, to nieślubnym dziewczynkom dawano właśnie to imię, wytykając je w ten sposób palcem.

Ale nie tylko panny rodziły niechciane dzieci. Domyślam się, że mężatki też nie zawsze miały ochotę na kolejne, czasami dziesiąte czy jedenaste dziecko. Czy akuszerki były w stanie pomóc w zmniejszeniu dzietności?

Położne miały wpajane w szkole, że nie wolno im w żaden sposób przyczynić się do nienaturalnej śmierci dziecka w łonie matki. One zaryzykowałyby całym swoim życiem zawodowym, gdyby zastosowały aborcję. Natomiast możliwe jest, że babki próbowały spędzać płody sobie tylko znanymi sposobami, używając jakichś roślinnych środków. Pewnie przynosiło to bardzo różne skutki.

A czy na wsiach słyszano o antykoncepcji?

Nie, skąd. W Akuszerkach pewien człowiek pyta położną, co ma robić, żeby nie rodziło mu się tyle dzieci, a ona odpowiada, żeby spał poza domem, bez żony, to nie będzie tak często zostawał ojcem. Wprawdzie moja prababka Anna Czarnecka miała książkę Theodora van de Velde, który był holenderskim seksuologiem zajmującym się płodnością i pisał o owulacji, menstruacji i czasie, kiedy może dojść do zapłodnienia, ale to była taka antykoncepcja teoretyczna. Wtedy natura regulowała cykle kobiet. Jeżeli urodziła ona dziecko, karmiła je swoim mlekiem, to laktacja powodowała przesunięcie okresu. Dlatego dzieci najczęściej przychodziły na świat co dwa lata.

Ciekawe jest to, że w tamtych czasach we wsiach odbywały się porody rodzinne, do których teraz nastąpił powrót. Czy mężowie chętnie w nich uczestniczyli?

Jeżeli czuli więź z żoną, co przecież nie zawsze było regułą, to pomagali w porodzie i to w bardzo konkretny sposób. Dbali na przykład o jej wygodę. Ktoś przecież musiał narąbać drewna i zapalić w piecu, żeby było ciepło. Ktoś musiał wyciągnąć ze studni wodę i ją zagrzać. Ktoś musiał iść do kurnika i zarżnąć kurkę na rosół dla rodzącej. Położne pokazywały mężczyznom, co mają robić, by pomóc żonie, na przykład użyczając jej siły swoich ramion, by miała się czego trzymać, wypychając dziecko. Bliskość mężczyzny dawała kobiecie poczucie bezpieczeństwa, a czasami ją też stymulowała, przyspieszając akcję porodową.

Po II wojnie światowej kobiety na wiele lat straciły to poczucie bezpieczeństwa, ponieważ kazano im rodzić samotnie w szpitalach.

Może nie traciły go do końca, bo zapewniali im je lekarze, położne, wyposażenie szpitali. Oczywiście, to było zupełnie coś innego niż bycie w znanym sobie środowisku, wśród bliskich ludzi. Jednak przekonano kobiety, że nie powinny rodzić w domach, bo gdy się coś złego zacznie dziać, to większe szanse na ratunek mają na oddziale położniczym. I rzeczywiście, zmniejszył się odsetek śmierci zarówno wśród dzieci, jak i matek, ale za to wpadły one w sidła restrykcyjnej procedury. Razem z tym straciły możliwość mówienia swoim głosem. Miały rodzić w ciszy, żeby nikomu nie przeszkadzać, bo przecież odbywało się to w salach wieloosobowych. W szpitalach rządzili autorytatywni ordynatorzy, najczęściej mężczyźni, którzy wcale nie uważali, że muszą być mili dla pacjentek. Szczególnie, że to był wyż demograficzny i przyjmowano jeden poród za drugim. Oni czuli się jak kierownicy fabryki produkcyjnej i traktowali szorstko zarówno rodzące, jak i położne. Takie szpitalne porody stały się udziałem naszych mam i babć. Większość wspomina je bardzo źle i są one przyczyną traumy przekazywanej z pokolenia na pokolenie.

Dzisiaj jest ona chyba nieco mniejsza, bo kobiety mogą rodzić z mężami, partnerami, już w nieco innych, choć pewnie jeszcze wciąż niedoskonałych warunkach. Mogą poprosić też o pomoc doulę. Kim ona jest?

Doula to jest zawód, który polega na niemedycznym wsparciu świadczonym mamie, nieoceniającym byciu przy niej na etapie ciąży, porodu i połogu.

Pani też jest doulą?

Tak, chodzę z kobietami do porodu i za pomocą wszystkich możliwych sposobów, jakie znam, próbuję im stworzyć w szpitalu namiastkę domu. Chcę, żeby czuły się swobodnie, żeby się nie krępowały, żeby poród płynął, a ich marzenia związane z tą chwilą zostały usłyszane przez szpitalny personel. Nie zawsze życzenia kobiet mogą być spełnione, bo sytuacja podczas porodu bywa dynamiczna, dzieją się różne rzeczy i czasem trzeba dostosować marzenia kobiet do sugestii lekarzy i położnych, które mają na celu dobro mam i ich dzieci. Ale dopóki wszystko przebiega w sposób fizjologiczny, doule wychodzą naprzeciw preferencjom kobiet, żeby mogły one rodzić tak, jak chcą, w pozycji, w jakiej chcą, nie tłumacząc się z tego nikomu. Dzięki temu moment przyjścia na świat dziecka staje się niezapomniany. Staje się on źródłem mocy na przyszłość, dzięki czemu kobiety mają ochotę na posiadanie kolejnych dzieci.

Czy to nie jest trochę tak, że na pani decyzję o byciu doulą wpłynęły geny prababki Anny Czerneckiej?

Pewnie tak, ale też znaczenie miały moje dobre doświadczenia płynące ze szczęśliwego macierzyństwa. Szczęśliwie wydałam na świat dzieci, pokonałam wszystkie przeszkody związane z ich naturalnym karmieniem i dzięki temu mogłam dzielić się doświadczeniem najpierw z kobietami z mojego kręgu rodzinnego, a potem z innymi. Okazało się, że jest to mój żywioł, doskonale się w tym odnajduję. Po prostu to kocham.

To porozmawiajmy jeszcze o innym porodzie – porodzie literackim. Jak rodziły się Akuszerki?

Dużą przeszkodą, ale zarazem silną bazą dla tej książki był mój doktorat, który powstawał przez wiele lat. Nie pozwalałam sobie podczas pracy nad nim na pisanie Akuszerek, ponieważ miałam już wcześniejsze doświadczenia związane z pisaniem prozy. Kiedyś wydawało mi się, że potrafię się zdyscyplinować i rano będę pisała pracę naukową, a wieczorem książkę. Niestety, nie udało mi się w tym wytrwać. Powstała powieść dla młodzieży Dom na Wschodniej, która mnie do tego stopnia wciągnęła, że doktorat musiał poczekać jeszcze parę lat. Potem wiedziałam już, że nie mogę sobie pozwolić na coś takiego, więc moi bohaterowie tylko przemykali mi przez głowę, rozwijali się w niej, rozmawiali ze sobą, przemieszczali się, kłócili, kochali… A ja sobie ich tak oglądałam od środka. Dzień po tym, jak oddałam doktorat w ręce promotora z Uniwersytetu Jagiellońskiego, wzięłam laptop, usiadłam z nim pod drzewem i zaczęłam pisać. Nie pracowałam wtedy w szkole, a na dodatek przyszła pandemia i nie mogłam nawet chodzić do porodów. Pisałam więc bardzo intensywnie, zanurzając się w poszczególne etapy naszych dziejów, bo, oprócz historii fikcyjnych, w książce znajdują się wycinki historii regionalnej, wydarzenia, które stanowią ramę czasoprzestrzenną dla całości powieści. Zaczęłam pisać w Dniu Matki 26 maja, a ostatni rozdział książki skończyłam 2 listopada, czyli w dzień śmierci Anny Czerneckiej. Dla mnie to fascynujące, że ta powieść otrzymała właśnie taką, niezaplanowaną w żaden sposób puentę.

Puentą dla Akuszerek może być także film, gdyż prawa do ekranizacji kupiła Agnieszka Holland razem ze swoją siostrą Magdaleną Łazarkiewicz. Jak pani sobie go wyobraża?

Na pewno będzie inny niż to, co działo się w mojej głowie. I akceptuję to. Znając obydwie reżyserki, mam nadzieję, że będzie to dobrze zrobiony film, nakręcony z perspektywy kobiecej i z uważnością pokazujący ogromne przeżycie, jakim jest poród. Zależy mi bardzo, żeby zmieniać społeczne i kulturowe postrzeganie rodzenia. Chciałabym, aby ten film przełamał stereotypy związane z pokazywaniem porodów. Najczęściej na ekranie widzimy kobiety bezbronne, bezradne, krzyczące, leżące wśród rozlanej dookoła czerwonej farby. Marzy mi się, żeby poród został potraktowany tak, jak go opisałam – łagodnie, jako doświadczenie dające kobiecie siłę. Reżyserki zareagowały na tę jedyną moją sugestię bardzo pozytywnie. Natomiast interpretację losów bohaterów czy dokonywanie jakichś skrótów zostawiam autorkom filmu. Może być on jeszcze ciekawszy dlatego, że zostanie pokazany z perspektywy dwóch pokoleń, bowiem do ekipy dołączą córki autorek filmu – Kasia Adamik i Gabriela Łazarkiewicz, które też są reżyserkami i scenarzystkami.

*

Sabina Jakubowska z wykształcenia jest archeologiem. Fascynuje ją historia lokalna, której poświęciła też doktorat. Jej debiutancka powieść dla młodzieży Dom na Wschodniej otrzymała Nagrodę Główną w konkursie Promotorzy Debiutów. Akuszerki są jej pierwszą powieścią dla dorosłych czytelników. Ukazała się ona w wydawnictwie Relacja i była nominowana do Nagrody Literackiej Unii Europejskiej.

 

 

RAMKI:

Kobiety przyjmujące we wsiach porody nazywano babkami. Babki nie myły rąk, a kiedy uznały to za konieczne, potrafiły je przemyć moczem rodzącej. Ale prowadzone dziś badania naukowe dowodzą, że nawet ta szokująca praktyka miała sens. Taka babka dostawała na ręce płaszcz bakteryjny kobiety, w którym przebywał do tej pory noworodek.

W XVIII wieku, jeszcze za czasów ostatniego króla Polski, w Krakowie została założona Szkoła Położnych, zwana potocznie „szkołą babienia”. Kształciła akuszerki, które miały szerzyć we wsiach nową, medyczną wiedzę, opartą na zasadach higieny.

Prof. Henryk Jordan, znany twórca ogródków jordanowskich, napisał znakomitą książkę Nauka położnictwa dla pożytku położnych. Opisał w niej, jak powinna postępować położna, kiedy ma do czynienia z ciążą fizjologiczną, i co ma robić, gdy stan pacjentki wychodzi poza normy.

Po II wojnie światowej przekonano kobiety, że nie powinny rodzić w domach, bo gdy się coś złego zacznie dziać, to większe szanse na ratunek mają na oddziale położniczym. I rzeczywiście, zmniejszył się odsetek śmierci zarówno dzieci, jak i matek, ale za to wpadły one w sidła restrykcyjnej procedury. Miały rodzić w ciszy, żeby nikomu nie przeszkadzać. W szpitalach rządzili autorytatywni ordynatorzy, którzy wcale nie uważali, że muszą być mili dla pacjentek.