Migranci? Uchodźcy? Ludzie Tekst: Agnieszka Widacka

Kto z nas poświęcił kiedykolwiek chwilę na refleksję jak zachowałby się, gdyby przymuszony okolicznościami musiał opuścić na stałe swój kraj? Z jakimi uczuciami żegnałby się z dalszymi krewnymi? Sąsiadami? Z kim z ulgą, a z kim z żalem? Co zapakowałby do przepisowej jednej walizki? Rodzinne pamiątki?

Zdjęcie: Wikimedia Commons (uchodźcy z Kabulu na pokładzie amerykańskiego transportowca)


Kto z nas poświęcił kiedykolwiek chwilę na refleksję jak zachowałby się, gdyby przymuszony okolicznościami musiał opuścić na stałe swój kraj? Z jakimi uczuciami żegnałby się z dalszymi krewnymi? Sąsiadami? Z kim z ulgą, a z kim z żalem? Co zapakowałby do przepisowej jednej walizki? Rodzinne pamiątki? Zdjęcie antenatki w biżuterii popowstaniowej? Zdjęcie dziadka w gimnazjalnym mundurku z głową ogoloną prawie na zero? Czy ciepły sweter i skarpety spodziewając się niespodzianek klimatycznych w nowym miejscu zamieszkania? Czy zabrałby ze sobą ukochanego psa? Kota? Czy w podobnej sytuacji stawiać należy na dokumenty poświadczające rodzinne tradycje i przekazywanie historii dzieciom czy raczej na komfort i bezpieczeństwo podczas tułaczki? Prawdopodobnie niewielu z nas miało potrzebę takiej refleksji. A już na pewno nikt z tych, co swobodnie komentują – korzystając z umownej anonimowości sieci – wypisując brednie typu: „na miejscu zostać i walczyć, jak my walczyliśmy!”, „Lepszego życia chcą i scjalu na nasz koszt!” Odmawiając bliźnim prawa do migracji, która często równoznaczna jest z fundamentalnym prawem do życia. Decyzja o migracji – zawsze niezależnie przed czym i do czego się ucieka – jest decyzją trudną. I bolesną. Farmazony, że my Polacy nigdy, ale to przenigdy nie uciekaliśmy (ani przed wojną, ani przed represjami, ani za chlebem i w nadziei lepszego życia dzieci) konkurują z tymi o naszej słynnej gościnności i tolerancji. Szkodliwe te dyrdymały nijak się mają do naszej historii, sycą za to megalomanię i mitomanię i tak już rozlaną szeroko po bezkresie powszechnej ignorancji.

Tragedia, która ciągle, mimo mrozów, rozgrywa się w przygranicznych lasach, wzbudziła zainteresowanie wielu osób. Wydarzenia mające miejsce na naszej wschodniej granicy sprawiły, że ludzie skierowali swoją uwagę także na tych, którym udało się ją przekroczyć, a przy okazji na procedurach obowiązujących migrantów ubiegających się o azyl. Wszyscy mieliśmy świadomość istnienia Urzędu do spraw Cudzoziemców i wiedzieliśmy o prowadzonych, czy też współprowadzonych przez niego domach. Większość z nas nie interesowała się jednak tematem pokładając zaufanie w należytej organizacji struktur państwowych. Dopiero teraz, kiedy nasze relacje z cudzoziemcami oczekującymi na decyzje administracyjne zacieśniły się, powoli odkrywamy kulisy funkcjonowania tego typu placówek. Rzeczywistość nie przedstawia się zadowalająco, warto więc zatem poświęcić jej nieco uwagi.

Tej jesieni, we wrześniu, działająca w Krakowie Fundacja Wolno Nam – stworzona z myślą edukacji najmłodszych – z dnia na dzień musiała przeprofilować swoją aktywność. Jej głównym celem stała się odtąd pomoc przebywającym lasach przybyszom i wolontariuszom. Zbiórka rzeczy „na granice” przerosła najśmielsze oczekiwania organizatorów. Fundacja zmuszona była zmienić siedzibę, aby pomieścić wszystko to, co Krakowianie gotowi byli oddać. Fort Luneta Warszawska stał się na ponad miesiąc centrum aktywizmu i drugim domem dla wielu zaangażowanych w niesienie pomocy.

Kiedy do fundacji dołączyły wolontariuszki utrzymujące kontakty z cudzoziemcami z ośrodków, współpraca ruszyła w pełni. Pomysł był prosty – należało skontaktować chętne rodziny z Krakowa i okolic z rodzinami z ośrodka. Poznać pensjonariuszy, dowiedzieć się czegoś o ich życiu, przeszłości, powodach ucieczki z ojczystego kraju, potrzebach – materialnych i nie materialnych. Te materialne można było zabezpieczyć stosunkowo łatwo. Wszystkie przedmioty, których przydatność ludziom na granicy była znikoma przekazywaliśmy potrzebującym w domach samotnej matki, noclegowniach i ośrodkach dla uchodźców.

Trudniej zdecydowanie zabezpieczać niematerialne potrzeby przybyszów. W ośrodkach półotwartych na decyzje oczekują osoby z różnych części świata, wychowane w odmiennych tradycjach i kulturach, mówiące różnymi językami. Niektórzy otrzymują upragnione statusy szybko – do szczęściarzy należą głównie Afgańczycy, którzy przylecieli do Polski transportem wojskowym. Są w większości świetnie wykształceni, mówią kilkoma językami. Wszyscy, bez wyjątku posługują się doskonałym angielskim. Przybyli z zamożnego świata. Pracowali dla służb dyplomatycznych, dla wojska, dla administracji. Porzucili swój dostatek by zachować życie. Inna rzecz czy w nowej ojczyźnie odnajdą swe miejsce. Taki na przykład Ali nie ma co chyba marzyć o rozwijaniu swej dziennikarskiej profesji. Tu raczej będzie się musiał przebranżowić. Minie też dużo czasu, zanim – jeśli w ogóle – odzyska swój poprzedni status materialny. Ale żyje. Co będzie z resztą jego rodziny? Nie wie. Jest pełen złych przeczuć. Niepokój Alego nasila się za każdym nieodebranym przez najbliższych połączeniem. Takich jak Ali jest wielu. Musieli sobie postawić te same wspomniane pytania, których my nie stawiamy sobie prawie nigdy. Tylko na odpowiedź mieli znacznie mniej czasu. A z tych, co dokonali wyboru: zdjęcia rodzinne czy skarpetki nie wszyscy zdążyli na lot. Bynajmniej nie z powodu niefrasobliwości czy korków na autostradzie.

W ośrodku cudzoziemcy mają zagwarantowane posiłki za 9 złotych dziennie, dach nad głową, niewielki zasiłek i jedną godzinę polskiego w tygodniu. Ale i tak Afgańczykom wszyscy tam zazdroszczą. My, jesteśmy o nich spokojni. Z taką otwartością i wykształceniem pewnie sobie w nowej ojczyźnie poradzą.

Z kolei uchodźcy z Czeczeni siedzą w ośrodkach latami. Niektórzy ponad 6 lat. Zakleszczeni w procedurach – zaklętym kręgu podań, odmów, zażaleń, odwołań. Dzieci dorastają, rodzą się nowe. O adaptacji mowy nie ma. Żyje się jak w rodzinnej wiosce pod czujnym okiem sąsiada pilnującego czy u bliźnich wszystko jest należycie halal. Dzieci chodzą do szkół. Zasadniczo w większości mówią pięknie po polsku, a piszą bezbłędnie. Nie zmienia to faktu, że oferta edukacyjna powiatowego miasta nie jest oszałamiająca i większość z nich uczy się poniżej swoich możliwości intelektualnych. Tylko wśród swoich czują się bezpiecznie i komfortowo. Powiatowe miasto nie jest gotowe na taką ilość odmiennych kulturowo gości. Nie wszystkie doświadczenia kontaktów z miejscowymi są miłe. W zasadzie miłych jest niewiele. Starsza pani w sklepie, pani psycholog w ośrodku, nauczycielka, która ofiarnie zostawała po godzinach ćwicząc do znudzenia dyktanda i ćwiczenia gramatyczne, bo jest zwolenniczką wyrównywania szans. Ciężko jest też dorosłym – praca jest tymczasowa, głównie sezonowa, za zaniżone stawki.

Wszystko jest tymczasowe. Trudno buduje się solidną przyszłość, gdy na życie pada cień grożącej deportacji. Jak przyjąć miejscowe zwyczaje, gdy może się okazać, że trzeba będzie powrócić do swojej wioski i żyć według reguł zwyczajowych, przyjętych od stuleci i zapeklowanych w sosie federacyjnym?

Jest w ośrodku jedna atrakcyjna trzydziestolatka. Ma sześcioro dzieci. Prosi sąsiadki o opiekę nad najmłodszymi gdy chodzi od domu do domu zarabiając na życie sprzątaniem. Jej mąż nie spisuje się jako głowa rodziny. Ma zaburzenia i jest w szpitalu psychiatrycznym, co znacząco obniża jego szanse na pozytywne rozpatrzenie prośby azylowej przez urząd. Jeśli zostaną deportowani, rodzice trzydziestolatki mają – w świetle prawa zwyczajowego – możliwość zabrać ją od męża i powtórnie wydać za mąż. Dzieci już nie zobaczy. Zostaną pod opieką krewnych ojca. Sąsiadki Czeczenki nie są zdziwione. Taki jest obyczaj w Czeczenii. Prawo federalne stanowi inaczej, ale raczej rzadko ktoś podważa obyczaj i wnosi skargę do sądu. Taka jest tradycja, a jej nie wolno się sprzeciwiać, bo traci się tożsamość. Jaki to miałoby sens? A sąd? Kto jeszcze wierzy w niezawisłe sądy. Wy, Polacy wierzycie?

Nastolatki z ośrodka są przedwcześnie dojrzałe. Czternastolatki czują się odpowiedzialne za losy rodziny. Biegła znajomość polskiego, kontakty z rówieśnikami i dostęp do mediów społecznościowych sprawiają, że czują się zobowiązane do występowania w imieniu rodziców. Czytałam kilka takich listów – nieporadnych, rozpaczliwych adresowanych do Rzecznika Praw dziecka, do Urzędu ds. cudzoziemców, gdzie się da. Proszą o pomoc i wsparcie. Tu dorastają, tu chodzą do szkół, tu mają kolegów. Boją się decyzji negatywnych i przedłużających się procedur. Chcieliby móc zacząć wszystko od nowa wiedząc, że nic już tego spokojnego życia gwałtownie nie przerwie złowrogim słowem deportacja. Listy nastolatków nie mają cech pisma urzędowego. Są emocjonalne. Nikt nie chciałby by czytać takiego listu. Nikt przyzwoity.

Krakowskiej Fundacji Wolno nam udało się na przekór temu wszystkiemu zrobić coś fantastycznego. Przełamać na trzy dni ten zaklęty krąg. Zaprosiliśmy rodziny z jednego z ośrodków na Święta do rodzin w Krakowie. Udało się zorganizować autokar, zwolnienia z pracy przy pieczarkach (płatnej 80 groszy od zebranego kilograma), uzyskać zezwolenia na pobyt cudzoziemców poza hotelem i połączyć rodziny wbrew narracji o kulturowych różnicach nie do pokonania. Przybysze przez trzydzieści sześć godzin mogli poczuć się mile oczekiwanymi gośćmi. Byli w centrum uwagi, czego nie doświadczali od lat. Łamali się opłatkiem i wsłuchiwali w kolędy. Opowiadali o nakazanej Koranem skromności i wstrzemięźliwości od obżarstwa. Niektórzy po raz pierwszy widzieli inne miasto niż wskazane im urzędowo powiatowe. Dziwili się, że w Krakowie nikt nie zwraca uwagi na hidżaby i długie spódnice kobiet. Zachwycały ich strzeliste wieże kościoła Mariackiego i kolorowe uprzęże koni dorożkarskich. Wnętrze teatru Słowackiego doskonale wpasowało się w ich poczucie estetyki. Wspólna biesiada goszczonych i goszczących w Centrum Sztuki Współczesnej Wiewiórka w Podgórzu była radosnym i ponadreligijnym świętowaniem.

Akcja opatrzona w mediach społecznościowych nazwą Zaproś Wędrowca do stołu przyniosła też zupełnie nieprzewidziane skutki. Dwie społeczności – Afgańska i Czeczeńska – dotychczas niekontaktujące się miedzy sobą pomimo zamieszkiwania pod wspólnym dachem hotelu nawiązały relacje. Ich członkowie wymieniają się zdjęciami, przepisami potraw, wspierają się nawzajem. Zupełnie tak, jakby dostrzegli się po raz pierwszy. A my? Nas nieustająco zachwyca jak wbrew nieprzychylnej narracji osoby pochodzące z różnych środowisk potrafią zjednoczyć się wokół wspólnej idei tak, aby to, co trudne i najeżone przeszkodami udało się zrealizować. Wszystkim, którzy wspierali nas w realizacji zamierzenia, w imieniu Fundacji Wolno nam serdecznie dziękuję.

AGNIESZKA WIDACKA, krakowianka, we wrześniu 2021, w poczuciu bezsilności wobec sytuacji na granicy, rozpoczęła współpracę z ośrodkiem dla cudzoziemców w Łukowie. W wyniku tego zaprzyjaźniła się z rodzinami uchodźczymi i wspomagały je materialnie i organizacyjnie. Także z jej inicjatywy i ze wsparciem Prezydenta Miasta Krakowa kilkoro Afgańczyków przyleciało tutaj wojskowym samolotem i zdecydowało się osiąść na stałe.