Z najwyższej półki
Ambasadorzy ukraińskiej sprawy
Kraków, jak wiele innych polskich miast, przednio zdaje egzamin z człowieczeństwa i solidarności. Zresztą ambasadorów ukraińskiej sprawy mamy tu od dawna.
Wspomnijmy o dwóch ledwie – symbolicznych jednak, bo działających w warunkach zupełnie odmiennych niż obecne. Dramat wojny nie przysłaniał wówczas historycznych zaszłości, negatywnych stereotypów i politycznych gier. Przeciwnie, kwitły one w najlepsze, więc przeciwstawienie się im wymagało odwagi, cierpliwości i determinacji.
Włodzimierz Mokry. Czy może Володимир Мокрий? Tyle że nikt tak do niego nie mówił, choć on sam nie krył ukraińskiego pochodzenia, wspominał, jak to jego rodzice zostali po wojnie przesiedleni na północny skraj Polski w ramach akcji „Wisła” i jak w 1966 roku (sic!) zdawał na maturze ukraiński (jedyna w Polsce szkoła z taką możliwością była w Legnicy).
Kiedy go pod koniec PRL-u poznałem, formalnie był naukowcem Uniwersytetu Jagiellońskiego, a w rzeczywistości – jednoosobową instytucją pojednania polsko-ukraińskiego.
Zawsze w biegu. Zawsze z charakterystyczną bujną czupryną i roziskrzonymi pasją oczyma. Zawsze też z wielką torbą pełną rozmaitych papierzysk. Gdy wpadał do redakcji ówczesnego „Tygodnika Powszechnego”, wyjmował kolejne maszynopisy, zawsze tyczące Ukrainy: jej historii, kultury, duchowości, religii, ludzi. Zawsze wreszcie wyrzucał z siebie serię argumentów za drukiem przyniesionych esejów i apeli. Na końcu zaś padał ten najważniejszy: że relacje między Polakami i Ukraińcami z powodu historycznych zaszłości są wciąż trudne, a nadzieja na porozumienie między obu narodami znajduje się w stadium zalążkowym – więc jeśli tekst nie zostanie ogłoszony, to szanse na zgodę zostaną doszczętnie pogrzebane. Często perswazja ta okazywała się skuteczna, więc na łamach tego wpływowego wtedy w krajowym życiu publicznym pisma tematy ukraińskie pojawiały się często.
W 1989 roku dr Mokry z listy Komitetu Obywatelskiego „Solidarności” zdobył mandat do pierwszego po wojnie wolnego sejmu. Tam też drążył polsko-ukraińskie tematy. Potem wrócił na UJ – szefował Katedrą Ukrainistyki, a w 2004 roku, już jako profesor, stworzył Katedrę Ukrainoznawstwa na Wydziale Studiów Międzynarodowych. Wydawał „Krakowskie Zeszyty Ukrainoznawcze” i „Między Sąsiadami”. I od ponad ćwierć wieku jest spirytus movens Fundacji św. Włodzimierza Chrzciciela Rusi Kijowskiej.
Jan Piekło. Zaczynał od dziennikarstwa – w legendarnej „Gazecie Krakowskiej” Macieja Szumowskiego, potem w prasie podziemnej, by w końcu zdawać relacje z wojny na Bałkanach. To jej okrucieństwa sprawiły, że zaangażował się w pracę organizacji pozarządowych. W 2003 roku został dyrektorem Instytutu „Mosty na Wschód”, a dwa lata później szefem Fundacji Współpracy Polsko-Ukraińskiej PAUCI (Poland-America-Ukraine Cooperation Initiative). Z pomocą Stanów Zjednoczonych propagowała na Ukrainie (ale też w Gruzji, Armenii i Mołdawii) polskie doświadczenia w reformowaniu gospodarki, budowaniu samorządności i integracji europejskiej. Prowadził PAUCI ponad dekadę, więc trudno się dziwić, że pojawił się pomysł – i to w kręgach PiS – by wykorzystać jego doświadczenie i mianować ambasadorem RP w Kijowie. Podobnie jednak trudno się dziwić, że kandydatura wywołała ostry opór wśród posłów (także z tegoż PiS) wymachujących narodową szabelką. Zarzucali mu zwłaszcza bagatelizowanie rzezi wołyńskiej i „gloryfikację Ukraińskiej Armii Powstańczej”. Szło o to, że Piekło sugerował, by tragedię wołyńską traktować w kategoriach walki bratobójczej, nie zaś ludobójstwa. Zauważał też, że z perspektywy ukraińskiej UPA to organizacja narodowowyzwoleńcza. I dodawał, że choć rzeczywiście winna jest mordów na Wołyniu, to ma w historii i inne karty – w tym walkę z Sowietami.
Do ataku ruszyły również kręgi kresowiaków. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski swoje wywody zatytułował bez ogródek: „Jan Piekło w Kijowie. Radość banderowców, smutek ich ofiar”. Wytykał nadto Piekle przypominanie, że „w II RP Ukraińcy byli obywatelami trzeciej lub czwartej kategorii, niszczono ukraińską kulturę i na siłę ich polonizowano”.
Jesienią 2016 roku Piekło do Kijowa pojechał – co było dowodem odwagi, bo musiał zdawać sobie sprawę, jak trudno będzie reprezentować tam Polskę wobec płynących z Warszawy pokrzykiwań o zbrodniczym UPA i zaostrzeniu kursu wobec sąsiada. Misję udało mu się pełnić dwa lata – w grudniu 2018 roku Andrzej Duda odwołał go z placówki. PiS uznało, że był zbyt ugodowy wobec Ukraińców – zwłaszcza w sporach o historię. Nie pomogło, że w Kijowie wypracował sobie świetną markę. Dziennikarze tamtejszego portalu Europejska Prawda podkreślali wtedy, że nie mogli „znaleźć na Ukrainie rozmówców, którzy negatywnie ocenialiby pracę Jana Piekło”.
Ciekawe skądinąd, że ci, którzy wówczas stawiali na podsycanie stereotypu antypolskich z natury Ukraińców, opowiadają teraz o swoim szacunku dla odwagi sąsiadów.